Rosyjski dzięcioł i miasto o wielu imionach
Kolejnego
ranka mijamy zabudowania elektrowni i kierujemy się na południe. Skręcając z głównej
drogi wiodącej do miasta Czarnobyl mijamy przystanek autobusowy z mozaiką
przedstawiającą Czeburaszkę wśród sosen. Długa, prosta jak drut droga z
betonowych podkładów ciągnie się w głąb lasu.
Mapa na ścianie budynku znajdującego się na terenie kompleksu Czarnobyl-2 |
Widzę ją z
daleka; wznosi się wysoko nad koronami strzelistych sosen. Duga...
Nie potrafię wam tego opisać. To jedno z tych miejsc, które możemy oglądać
na tysiącach zdjęć, a nawet obejrzeć filmik w 4K z drona –
i wszystko na nic, bo tego miejsca nie da się przekazać okiem żadnego
obiektywu. Właściwie za trzecim razem przyjechałam tu tylko dla niej. Żeby znów
powitać wiosnę spacerując pod tą niesamowitą konstrukcją, słuchać jak wiatr
gwiżdże między stalowymi linami a pordzewiałe elementy skrzypią pod
naporem powietrza. Mogłabym wam napisać te wszystkie techniczne detale, że
większa antena ma 150 metrów wysokości, mniejsza – 90, że długość obu to
ileśtam – ale to wam nic nie powie. Będziecie wiedzieć dopiero wtedy, gdy sami
tam staniecie. Kiedy uniesiecie głowę do góry i westchnienie
niedowierzania uwięźnie wam w gardle. Kiedy wasze kroki będą tak małe, że
trzeba będzie zrobić ich kilkanaście, by choć odrobinę zmieniła się
perspektywa.
Budowa
kompleksu Czarnobyl-2 rozpoczęła się we wczesnych latach 70. Konstrukcja o
kryptonimie Duga była radarem pozahoryzontalnym, którego zadaniem było wykrycie
ewentualnego ataku rakietowego ze strony Ameryki. Stacja nadawcza znajdowała
się pod miejscowością Lubecz, na południe od Homla, a odbiorcza - nieopodal
czarnobylskiej elektrowni. Do obsługi obu radarów potrzeba było około 2000
ludzi, którzy mieszkali w zamkniętych osiedlach oznaczonych na mapach jako
obozy pionierskie. Projekt był śmiały, kosztowny i – jak się ostatecznie
okazało - bezużyteczny, czyli klasycznie po radziecku. Dlaczego bezużyteczny?
Otóż postawienie tych gigantycznych konstrukcji oraz niezbędnej do jego obsługi
infrastruktury było tylko połową sukcesu. Radar musiał wszak przede wszystkim zadziałać
i spełniać swoje zadanie. Przeprowadzono kilka testów, ale wyniki nie były
zadowalające. Ostateczną klęskę obiektu przypieczętowała katastrofa w 1986
roku, która uniemożliwiła dalsze próby eksploatacji radaru. Antena odbiorcza
skryta w gęstych lasach Polesia to obecnie jedyna tego typu konstrukcja, która
ocalała.
Są
takie aspekty zarówno wydarzeń w Czarnobylu jak i Strefy Wykluczenia samej w
sobie, które nie pozwalają mi na jednoznaczną ich ocenę. Czarnobyl przyniósł na
te ziemie zniszczenie, ale też ocalenie. Zniszczone zostały domy, złamane
ludzkie losy, kariery, wielkie plany i nadzieje na przyszłość; przestrzeń w
wymiarze ludzkim musiała zostać poddana, spisana na straty. Jednak nawet w samym
słowie Czarnobyl czarne przeplata się z białym, a złe - z dobrym. Człowiek niechętnie
ustąpił z poleskich ziem i tym samym zwrócił teren naturze, która ponownie
zaprowadziła tu własny, pierwotny porządek. Wiele zagrożonych gatunków znalazło
tu schronienie przed najbardziej ekspansywnym drapieżnikiem – człowiekiem. Czarnobyl
ocalił również Dugę – nie została rozebrana i sprzedana na złom bynajmniej nie
ze względu na szacunek do obiektu o wartości historycznej, lecz z powodów wyjątkowo
pragmatycznych. Na terenie Strefy Wykluczenia ze względów bezpieczeństwa
zabroniona jest wszelka działalność naruszająca grunt, w którym skrywać się
mogą radioaktywne cząsteczki. Nie byłoby możliwe zdemontowanie tak
gigantycznych elementów bez naruszenia gleby, dlatego nadal możemy podziwiać ten
owoc prawdziwie radzieckiej fantazji. Na początku 2021 roku radar Duga został
wpisany na listę zabytków Ukrainy.
Nigdy
nie czułam potrzeby, by się na niego wspiąć. Lubię tam stać i patrzyć jak
stalowe liny przecinają się z idealną symetrią wysoko nad moją głową.
Lubię tam witać wiosnę, pierwszy ciepły powiew wiatru pod rozpiętą kurtką,
puchate białe bazie na wierzbie rosnącej przy długim, wąskim budynku sterowni.
To był tak naprawdę pierwszy budynek, do którego weszłam kompletnie sama, kiedy
na początku wszyscy popędzili pod radar a ja świadomie odwlekałam sobie tę
przyjemność, chcąc jej doświadczyć w samotności. Chodziłam więc po części
garnizonowej, która jest swego rodzaju muzeum propagandy pod odkrytym niebem. Niespiesznym
krokiem mijam murale z żołnierzami nawołującymi do wstąpienia do armii,
betonową flagę Komsomołu z profilem Lenina i bukwami влксм, dalej wręcz całą wystawę murali na placu przed
koszarami: inżynierowie przy panelach kontrolnych, robotnicy w kaskach na
tle budowlanych żurawi, czerwień i sztandary, gwiazdy i flagi, sierp
i młot. W połowie mojego ciekawskiego obchodu dołączył do mnie pies,
którego dokarmiają strażnicy przy wejściu na teren kompleksu. Dalej trafiłam na
jakieś hale warsztatowe z kanałami, ale nie wydały mi się szczególnie interesujące.
Chciałam
już iść pod Dugę, ale nie wiedziałam jak się tam dostać. Widziałam ją tuż przed
sobą, górującą nad warsztatami i wąskim pasem wysokich topoli. Na
wyciągnięcie ręki. Przede mną jednak wyrastał ciąg budynków i betonowy mur
ciągnący się daleko w obie strony. Poczułam lekką frustrację;
czas mija nieubłaganie, pierwsza prawda Czarnobyla. Nie pamiętam już czemu po
prostu nie zawróciłam na główną alejkę. Może zaszłam za daleko i bez sensu
było wracać, a może się zgubiłam, bo nie znałam jeszcze terenu? Szłam więc
wzdłuż ogrodzenia w tę stronę, z której mniej więcej przyszłam,
licząc na to, że w końcu dotrę do jakiejś bramy. Kiedy jednak po dłuższej
chwili marszu niczego takiego nie znalazłam, po prostu dałam nura w grubą
warstwę liści i przeczołgałam się pod wyłamanym betonowym przęsłem.
Przeszłam jeszcze między drzewami i w końcu udało mi się wyjść na
piaszczysty pas, gdzie wszystko na lewo, prawo i w górę wypełniło się
gigantycznymi segmentami radaru. Jak okiem sięgnąć tylko piach, zielona ściana
sosen i stojąca dumnie naprzeciw niej rdzawa ściana Dugi, wdzierająca się
w krajobraz i przecinająca błękit nieba na kawałki. Niektóre elementy
konstrukcji leżały pod mniejszą z anten, wryte w piach jak meteoryty,
które spadły tu prosto z kosmosu. I chodziłam po tym wszystkim niemal
z nabożną czcią, jak po cmentarzu jakiejś obcej, niesamowitej cywilizacji.
Moja wyobraźnia wirowała.
W
rosyjskim jest takie słowo jak romantika, które Wikipedia wyjaśnia jako
"marzycielski stan umysłu, przeniknięty idealizacją rzeczywistości".
No więc powietrze było gęste od tej ruskiej romantiki – i uwielbiałam
to, i stałam tam jak urzeczona a potem rozkładałam szeroko ręce
i szłam z głową zadartą wysoko w górę, patrząc jak maleńkie są
moje kroki w porównaniu z szerokimi ramionami rosyjskiego dzięcioła.
Tak właśnie nazwali ten radar europejscy krótkofalowcy, słysząc w eterze dziwny,
rytmiczny stukot zakłócający inne nadajniki.
Na
terenie kompleksu znajduje się niewielkie osiedle złożone z kilku zwyczajnych
bloków, przedszkole, szkoła podstawowa, technikum, niewielki plac zabaw, klub,
oddział straży pożarnej, przychodnia lekarska i część wojskowa obejmująca
budynki administracyjne oraz pomieszczenia techniczne. Wszystko, czego można
było potrzebować do życia, miało być tu, na miejscu, aby mieszkańcy nie musieli
zbyt często opuszczać terenu „obozu pionierskiego”.
Ze
wszystkich miejsc w Zonie właśnie tutaj lubię wracać najbardziej. Jest tu
wszystko, co może człowieka przyciągać do Zony: zapierający dech w piersiach rozmach,
ekscytująca nutka tajemnicy z czasów Zimnej Wojny, kolorowa propaganda i niezadeptane
jeszcze doszczętnie relikty przeszłego życia tego miejsca. W Prypeci niemal
wszystko, co mogło być rozkradzione lub zdewastowane, już dawno rozkradziono
i zdewastowano. Nie oznacza to wcale, że nie lubię tam bywać, ale to
właśnie garnizonowe miasteczko wokół radaru wzbudziło we mnie największą
fascynację.
***
Biała
stela, czyli ogromny napis Prypeć 1970, stoi przy głównej drodze wjazdowej do
miasta, od południowej strony. Jeśli wierzyć internetowym źródłom, mieszkańcy
miasta często fotografowali się tutaj w dniu ślubu. Wtedy nikt nie mógł
nawet przypuszczać, że ich idealne miasto, dumę ówczesnych architektów
i urbanistów, wkrótce owieje zgoła inna, ponura sława miasta-widma. Że
przez ich mieszkania będą przechodzić tysiące obcych ludzi, aby fotografować
ich meble, przewrócone kuchenki gazowe, dziecięce zabawki i stare gazety.
To, czego likwidatorzy nie wyrzucili przez okno i nie zakopali
w Mogilniku na północy miasta. To, czego nie opłacało się ukraść
i sprzedać na rynku w Kijowie. To, czego nie zdążyli zniszczyć
wandale i turyści. To, co zostało.
Wjeżdżamy
przez punkt kontrolny i aleje Lenina prowadzące prosto na plac centralny.
Jedną nitkę przecinają powalone topole, a nagie, brązowe witki krzewów
i drzew splatają się tak gęsto, jakby chciały ukryć martwe miasto pod
miłosiernym całunem mchu i zbrązowiałych liści.
Dźwięk
silnika autobusu wypełniający przestrzeń między opustoszałymi blokami wydaje
się w jakiś sposób niewłaściwy. Tak świętokradczo zwyczajny, codzienny, żywy –
w mieście duchów. W końcu jednak milknie i wychodzimy na centralny
plac Prypeci. Ledwo mogę uwierzyć, że naprawdę tu stoję. Biały Dom, Aleje
Lenina i Kurczatowa, Dom Kultury Energetyk łączący się z hotelem
Polesie charakterystyczną, półokrągłą estakadą – wszystko, co do tej pory
widziałam tylko na zdjęciach, stoi teraz przede mną, prawdziwe, na wyciągnięcie
ręki. Można wejść po szerokich schodach i słyszeć, jak skruszały beton
i szkło chrzęszczą pod butami. Można zagłębić się w ciemny hol
i przesunąć palcem po ścianie, czując pod opuszkami płaty łuszczącej się
farby. Można iść środkiem ulicy i nie słyszeć nic poza własnymi krokami.
Kosmos. Jak to ładnie ujął Michał Milczarek w swojej książce „Donikąd”: „Można
było jechać, można było patrzyć, można było wszystko. Jak gdyby nastało
królestwo niebieskie. Czas wypełnił się i nabrał absolutnego sensu”.
Prypeć
jest miastem, któremu na przestrzeni trzydziestu pięciu lat nadano wiele imion.
Urbaniści i architekci budowali je jako wzorcowe socjalistyczne miasto. W hotelu
Polesie często gościli architekci przybywający tu z całego Związku
Radzieckiego, by inspirować się nowatorskimi projektami i rozwiązaniami. Miasto
energetyków urzeczywistniające ideę pokojowego atomu. Nie było tu miejsca na
takie staroświeckie idee jak świątynia, dlatego też w mieście nie ma ani jednej
cerkwi. Co może nieco bardziej zadziwiać, na głównym placu Prypeci nie stanął
też nigdy pomnik Lenina. Wzniesiono jednak inny, tuż pod kinoteatrem: pomnik
Prometeusza. Mitycznego dobroczyńcy ludzkości, który podarował ludziom ogień i
pomógł im go okiełznać. W nowym, socjalistycznym świecie następcą ognia miała
być energia jądrowa. Wedle sloganu ustawionego na dachu bloku w centrum miasta:
„Niech atom będzie robotnikiem, nie żołnierzem”. Atom stał się nową religią.
Byli
mieszkańcy mówią o Prypeci: miasto róż. Chodząc jej ulicami widzą miasto swojej
młodości, patrząc na wszystko poprzez filtr wspomnień, ocierając ukradkiem łzę
z policzka. Jeśli obejrzy się dostatecznie wiele dokumentów, posłucha
kilkudziesięciu wywiadów, można prawie zgadnąć co się usłyszy. Trochę jakby
przez te wszystkie lata ustabilizował się w ich języku, w ich pamięci pewien
archetyp utraconego miasta. „Nasze piękne, młode miasto; miasto róż i młodych
ludzi, miasto dzieci. Tyle przedszkoli, szkół było. Mieliśmy basen, kino, nawet
wesołe miasteczko zbudowali. Wszystko było, niczego nam nie brakowało. Byliśmy
młodzi, szczęśliwi. Dzieci maleńkie, dopiero dostaliśmy mieszkanie”. Mówią
krótkimi, urywanymi zdaniami, jakby w obawie, że przerwie się w nich jakaś
dawno postawiona tama. Prawie mogę ich zrozumieć; wyobraźcie sobie, że to wy z
dnia na dzień musicie wyjechać ze swojego domu, porzucić wszystko, co uważacie
za swoje, uciekać w strachu i niewiedzy. I że nie będzie wam wolno tam wrócić,
już nigdy. Świat co się w dłoni mieści – każdy z nas ma taki, składający się w
większości ze wspomnień. Poświęćmy tej myśli jeden z moich ulubionych wierszy
Herberta – dla wszystkich tych, którzy w wyniku czarnobylskiej katastrofy utracili
bezpowrotnie część swojego życia.
Nigdy o
tobie nie ośmielam się mówić
ogromne
niebo mojej dzielnicy
ani o was
dachy powstrzymujące wodospad powietrza
piękne
puszyste dachy włosy naszych domów
Milczę
także o was kominy laboratoria smutku
porzucone
przez księżyc wyciągające szyje
i o was
okna otwarte-zamknięte
które
pękacie w poprzek gdy umieramy za morzem
Nie
opiszę nawet domu
który zna
wszystkie ucieczki i moje powroty
choć mały
jest i nie opuszcza powieki zamkniętej
nic nie
odda zapachu zielonej portiery
ani
skrzypienia schodów po których wnoszę zapaloną lampę
ani
liścia nad bramą
Chciałbym
właściwie napisać o klamce furtki tego domu
o jej
szorstkim uścisku i przyjaznym skrzypieniu
i choć
wiem o niej tak wiele
powtarzam
tylko okrutnie pospolitą litanię słów
Tyle
uczuć mieści się miedzy jednym uderzeniem serca a drugim
tyle
przedmiotów można ująć w obie ręce
Nie
dziwcie się że nie umiemy opisywać świata
tylko mówimy do rzeczy czule po imieniu
Ostatecznie
czas i historia zweryfikowały wielkie idee oraz zatarły miejsca ze wspomnień,
nadając Prypeci ostatnie imię, pod którym zna ją cały świat: miasto-widmo. Paradoksalnie
właśnie to imię przyniosło jej prawdziwą sławę i rozpoznawalność. Dziś, trzydzieści
pięć lat po katastrofie, przez ulice sowieckiego cudu urbanistyki przewijają
się tabuny przegniłych do cna kapitalistów, podczas gdy wielu moich znajomych z
Ukrainy kwituje krótko: „Nie ma po co tam jeździć”. Nawet pomnik Prometeusza
przeniesiono przed budynek elektrowni, żeby szabrownicy nie pocięli go i nie
wywieźli na złom.
Na
przekór wszystkim rozmiłowanym we frazesach w stylu „miejsce, w którym czas się
zatrzymał”, powiem: wręcz przeciwnie. Czas upływa tutaj szybko i bezlitośnie, kruszy
stropy, wypacza drewniane ramy okienne, strąca płytki ze ścian, oplata budynki
zielonym gąszczem zapomnienia, powoli i nieodwracalnie zaciera ślady człowieka.
Zastanawiam się, ilu miejsc nie zdążyłam zobaczyć. Jaką Zonę zastanę następnym
razem? Co zostanie z niej za dziesięć lat?
W
Prypeci najbardziej lubię po prostu chodzić po ulicach. Odkrywać je, odgadywać
dawny kształt miasta, wyobrażać sobie jak to wszystko mogło wyglądać przed 1986
rokiem. Czasami to nie takie oczywiste, że właśnie chodzisz po czymś, co kiedyś
było ulicą, po której jeździły samochody. Tam gdzie dawniej były chodniki, dziś
kłębią się krzewy i gałęzie drzew, między którymi nierzadko trzeba wytyczyć
całą marszrutę, by znaleźć drogę do budynku. Zwykle chodzi się po grubej
warstwie zbutwiałych liści, trawie albo mchu i jedynie od czasu do czasu
z zaskoczeniem odkrywa się obnażony fragment asfaltu czy zapomniany znak
drogowy stojący pomiędzy pniami wysokich już drzew. Tylko te ulice, którymi poruszają
się autobusy w czymkolwiek jeszcze przypominają ulice. Nawet na tłumnie
odwiedzanym przez turystów placu w centrum Prypeci wyrosło już kilka
małych świerków, a beton miejscami znika pod zielonymi wyspami mchu.
Pewnego
razu na obrzeżach miasta znalazłam się na ulicy Lesi Ukrainki. Wyłączyłam
aparat, wsłuchiwałam się w nietypowe odgłosy martwego miasta: miarowe,
powolne pikanie dozymetru wiszącego na mojej szyi, sporadyczne, odległe
pokrzykiwania grupy eksplorującej pobliski budynek, jeszcze rzadziej dalekie echo
przejeżdżającego gdzieś samochodu odbijające się od ścian opustoszałych na
zawsze blokowisk. I w sumie nic więcej. Jasne, marcowe słońce odbijało się
w nielicznych ocalałych szybach. Oparłam się plecami o chropowatą
ścianę wielkiej płyty, wtapiałam się w tę ciszę i wdychałam
rozkosznie słodkie wiosenne powietrze. Świat skurczył się i nabrał absolutnego
sensu.
Komentarze
Prześlij komentarz