Początki bywają trudne

- Do Odessy jest ile, jakieś tysiąc kilometrów?
Marszczę brwi mieszając poranną kawę.
- Tysiąc pięćset. Przecież jechaliśmy w zeszłym roku - przypominam sobie.
Podróże zazwyczaj wymyślamy w niedzielę. Zazwyczaj taka niedziela nie różni się niczym od innych dopóki znienacka nie pojawi się magiczne zdanie w stylu: "A może byśmy pojechali w tym roku do Gruzji?".
I wtedy się zaczyna. Najpierw odpalam mapy google. Kiedy robi się poważnie, drukuję sobie interesujący nas kawałek świata i wyciągam marker. - No tak. To teraz moglibyśmy jechać inną drogą, może przez Węgry i Rumunię.
Rysujemy palcem po mapie. Czasami wydaje nam się, że pojedzie dużo osób i nie zmieścimy się w jedno auto. Ogólnie mam chyba w sobie coś cygańskiego, bo kiedy jadę w podróż najchętniej zabrałabym ze sobą cały tabor, ale życie zwykle weryfikuje.
- Ja to bym pojechała pociągiem. Nigdy jeszcze nie jechałam takim z kuszetkami. Siedzisz sobie, jak chcesz to wstajesz, jak chcesz to śpisz wygodnie, nic cię nie obchodzi, i może nawet trafiłaby się jakaś herbatka z samowara... - rozmarzyłam się.
- Ale w 6 osób bardziej opłaca się autem.
Arek zwykle jest tą osobą, która ściąga mnie z obłoków, jak za bardzo się rozbujam. Czasem niepotrzebnie. Lubię bujać!
Początkowo miał być to wyjazd rodzinny, lecz z tygodnia na tydzień uczestników ubywało i ostatecznie pojechaliśmy we dwoje.
- Znalazłam bilety do Bukaresztu, dwie stówy. Bierzemy?
- Niedużo... A dalej co?
Dość szybko znalazłam jakieś połączenie kolejowe do Constanty, więc uznałam, że dalej pójdzie równie gładko. Nie poszło, ale o tym przekonaliśmy się dopiero gdy bilety lotnicze mieliśmy już kupione. Lekcja nr 1: sprawdzić najpierw całą trasę zanim cokolwiek się zarezerwuje.
- Może popłyniemy statkiem! - wykrzyknęłam w przypływie geniuszu. - Z tej Constanty. To przecież nad morzem. Pewnie coś tam pływa do Odessy.
Może i pływa, ale diabelnie ciężko się czegokolwiek na ten temat dowiedzieć w internecie. W każdym razie mnie się nie udało. Szukałam więc dalej - czy z Constanty jedzie jakiś pociąg w kierunku Mołdawii? Znalazło się jakieś połączenie do Izmaiłu, ale stamtąd jest jeszcze 200 km od Odessy, a dalej ani rusz.
- Do Kiszyniowa na pewno coś jeździ - podsunęłam. - Bądź co bądź to stolica państwa. A i tak zamierzaliśmy wjechać do Mołdawii w drodze powrotnej z Odessy.
Arek kręcił nosem, choć nie pamiętam już czemu ten pomysł nie przypadł mu do gustu. Jednak z braku rozsądnych alternatyw musiał skapitulować. Założył sobie nawet konto na stronie kolei rumuńskich, żeby kupić nam bilety do Kiszyniowa. Rumuński jako język nie kojarzył nam się kompletnie z niczym, więc doceniliśmy możliwość przełączenia strony na angielski. Wyjazd z Bukaresztu o 19, w Kiszyniowie ok 7 rano, wagon kupiejny. Kolejny odcinek zabezpieczony.
Znalezienie połączenia z Kiszyniowa do Odessy nie było już tak problematyczne, ale szkopuł tkwił w aplikacji kolei ukraińskich. Otóż kiedy chcemy zarezerwować bilet dużo wcześniej, podczas wyszukiwania wyświetla się komunikat o braku takiego połączenia/braku dostępnych biletów. Przysporzyło nam to nieco nerwów i niepewności, ale ostatecznie któregoś szczęśliwego dnia udało mi się kupić bilety na trasę Kiszyniów-Odessa. Na miejscu pogratulowałam sobie w duchu tej nadgorliwości, ale o tym opowiem wam później.


Na lotnisku Chopina
Tak się śmiesznie złożyło, że żadne z nas wcześniej nie leciało samolotem. Jeśli o mnie chodzi, liczyłam głównie na to, że nie zginiemy przedwcześnie gdzieś pomiędzy Warszawą a Bukaresztem. Wizz Air szczęśliwie spełnił moje skromne oczekiwania i 2 sierpnia 2019 roku wyszliśmy na płytę lotniska Bukareszt Otopeni.
Mimo, że była już 21:00, nadal było bardzo gorąco. Głowa bolała mnie jeszcze przed wylotem z Polski i teraz marzyłam o ibupromie. Po wyjściu z samolotu planowałam kupić wodę i popić tabletkę, ale jak to w podróży - sprawy potoczyły się zgoła odmiennym torem. Nie mieliśmy pojęcia gdzie dokładnie powinniśmy odebrać nasz bagaż, więc minęliśmy centralną część lotniska i poszliśmy szukać odpowiedniego stanowiska. Przypominało to trochę kluczenie w labiryncie pełnym przesuwających się w różne strony czarnych taśm, na których podrygiwały plecaki i walizki. Korytarze były wyłożone bladozielonymi, kwadratowymi płytkami i miały w sobie coś ponuro szpitalnego. W ogóle jakoś smętnie było na tym lotnisku, trochę ciemnawo i miejscami nawet brudno. Kiedy wreszcie odebraliśmy swoje rzeczy okazało się, że znajdujemy się już przy wyjściu z lotniska, a tuż za drzwiami kursują autobusy miejskie.
Zapomniałam o kantorze, wodzie oraz innych przyziemnych rzeczach i podeszliśmy do automatu, usiłując połapać się w tutejszym systemie biletów komunikacji publicznej. Rumuński przypominał mi mieszankę francuskiego i włoskiego. Niestety nie znam żadnego z tych języków, więc z ulgą włączyłam w automacie tryb angielskojęzyczny i po chwili staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów bukaresztańskiej komunikacji miejskiej. Wsiedliśmy do autobusu z grupką dobrze już podchmielonych rodaków, którzy przyjechali tu na wieczór kawalerski swojego kolegi. Klimatyzacja nie działała, więc nieomal się uparowaliśmy. Wydawało mi się wtedy, że jechaliśmy dość długo, mimo że ruch był już bardzo niewielki - lotnisko znajduje się jakieś pół godziny drogi samochodem od centrum stolicy. W połowie drogi okna naszego wesołego autobusu zaszły mgłą. Kilkadziesiąt upojnych minut później z ulgą opuściliśmy nasz parowóz i... okazało się, że jesteśmy na Bałutach.
Okolica jakby mocno kontrastowa ;)
 - Masz ci los, tyle kilometrów a widoki jakby znajome - zrzędziłam targając walizkę po nieco wybrakowanym chodniku. Głowa z każdą chwilą bolała mnie bardziej i nie marzyłam już o niczym innym jak tylko o hotelowym łóżku.
Mijaliśmy niskie budynki z blaszanymi daszkami i wyblakłymi szyldami różnej maści, przed którymi siedział lokalny koloryt w postaci cyganek, ich licznej latorośli i mężczyzn sączących piwo. Niekiedy robiło się zupełnie pusto na ulicy, a po bokach mieliśmy jedynie obdrapane kamienice o brudnych oknach i balkonach, które trzymały się reszty budynku chyba tylko w wyniku jakiejś anomalii budowlanej. Przez chwilę kręcił się za nami bezpański pies. Poczułam się trochę niepewnie. Czytałam, że w Rumunii takie psy bywają dość niebezpieczne. Pies na szczęście stracił zainteresowanie i poszedł grzebać w śmietniku. Uff.
Spojrzałam na brata z nietęgą miną. Nie tak to sobie wyobrażałam kiedy kilka tygodni wcześniej planowałam atrakcje, połączenia i restauracje. Ale podróże już takie są, że ile by się nie naprzygotowywało - zawsze czymś zaskoczą.
Tymczasem Bukareszt, piątek wieczór, wakacje, stolica państwa - sklepów zero (w każdym razie żadnych otwartych), kantorów zero. Żadnej stacji benzynowej nawet. Z drugiej strony, mimo wszelkich wątpliwości jakie budziła w nas ta urokliwa okolica, nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na dwoje zbłąkanych turystów pałętających się po nocy z bagażami. Ciężko mi było jednak docenić taki stan rzeczy, bo czułam się wyjątkowo marnie. 

Ulica prowadząca do naszego hotelu
Suszyło mnie okrutnie, byłam głodna, zmęczona, spocona, a głowa chciała mi eksplodować. Do tej pory byłam tylko na Ukrainie, a tam jednak była jakaś cywilizacja - walutę wymieni się praktycznie na każdym rogu, są bankomaty, całodobowo otwarte markety i moja ukochana Aroma Kava, gdzie nawet o najbardziej nieprzyzwoitej porze można napić się czegoś ciepłego. No i centrum stolicy wyglądało jak centrum stolicy, a nie jak Limanka w Łodzi. Westchnęłam sobie z żalem nad wygodami Ukrainy, wyszarpnęłam walizkę z kolejnej dziury w chodniku i dzielnie parłam naprzód, licząc na to, że nasze miejsce noclegowe okaże się miłą oazą na tym morzu podróżniczych niewygód.
Dotarliśmy do naszego hoteliku. W środku wyglądał o wiele lepiej niż na zewnątrz, chociaż zachwyty właściwie należało ograniczyć do recepcji, bo standard pokoi był raczej umiarkowany. Woda w prysznicu nie spływała (a w każdym razie nie tak od razu), łóżko skrzypiało (z jakiegoś powodu tylko moje!), a klimatyzacja nie chciała się włączyć. Prawdopodobnie pilot był zepsuty. Brat był jednak bardzo zdeterminowany i w końcu udało mu się ją uruchomić przy pomocy chyba najbardziej absurdalnej funkcji swojego nowego telefonu. Kiedy ja poszłam pod prysznic, udało mu się również wynegocjować od pani w recepcji dwie butelki wody, co w tamtej chwili uznałam za największy sukces tego dnia. Jednak trochę się bałam pić tutaj wody z kranu. Chcieliśmy kupić te dwie butelki od razu przy wejściu, ale okazało się, że nie można było płacić kartą. Pani była wystarczająco miła, żeby zaufać nam, że przyniesiemy jej nazajutrz 7 rumuńskich lei.
Do snu ukołysało nas buczenie klimatyzatora i odgłosy wieczornego Bukaresztu.
Dobranoc!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rok 2016, czyli jak to właściwie było z tym Czarnobylem

Nieoczekiwany urok Mołdawii

Po burzy zwykle wychodzi słońce