Część druga pisana w bólu i niemocy twórczej
Budzik dzwoni
o szóstej – za oknem nadal jest bardziej ciemno niż widno, więc jeszcze chwilę
leżę pod ciepłą kołdrą i patrzę przez okno jak wierzchołki sosen kołyszą się
lekko na wietrze. Śniadanie jemy w Astonie – z hotelu jest blisko, wystarczy
przejść na drugą stronę ulicy. Jest już po siódmej gdy szybkim krokiem
kierujemy się na dworzec kolejowy. Po drodze mijamy park miejski i szkołę nr 3
ze staroświeckim metalowym ogrodzeniem pomalowanym w barwy ukraińskiej flagi.
Bardzo możliwe, że którąś z tutejszych szkół lub przedszkoli zbudowano według
tego samego projektu co w Prypeci.
O 7.40 z
pierwszego peronu sławutyckiego dworca odjeżdża pociąg dla pracowników Strefy
Wykluczenia. Większość z nich stoi już na peronie dopalając ostatniego
papierosa przed odjazdem; część odjechała wcześniejszym składem o 7.20. Z
dworca kolejowego w Sławutyczu można pojechać do Kijowa, Czernihowa lub na
stację Semichody, gdzie tory kończą się kilometr od czwartego bloku elektrowni
im. Włodzimierza Iljicza Lenina.
Jest jeszcze
chłodno, nasze oddechy zmieniają się w obłoczki pary. Po odespaniu długiej
podróży wszystkich uczestników wyprawy na nowo opanowało ożywienie. Mój osobisty
ekscytometr prawie wykracza poza skalę kiedy na skąpany w porannym słońcu peron
wtacza się stara elektriczka z burczącą nierówno lokomotywą. Drzwi
wagonu otworzyły się z impetem. Oto byłam we wnętrzu opowieści i właśnie
zaczynał się pierwszy rozdział.
W
środku było bezlitośnie wręcz duszno – ogrzewanie działało na pełnych obrotach
a okna zaplombowano fachowo szarą taśmą. Oficjalnie ze względów
bezpieczeństwa, ponieważ pociąg przejeżdża przez skażone tereny i należy
chronić się przed wznieconym pyłem. Jestem jednak przekonana, że ma w tym swój
udział również ta dziwna awersja do otwierania okien w środkach
komunikacji publicznej, która rozpowszechniona jest po wszystkich krajach
byłego Sojuza.
Przez brudną szybę elektriczki krajobraz za oknem wydaje się jeszcze bardziej smętny. Połacie terenu porośnięte zżółkłą, martwą jeszcze trawą, rozległe bagna i wijące się pomiędzy nimi srebrne wstęgi rzeki Prypeć – to wszystko, co zaobserwowałam przez godzinę. Nasze komórki na jakiś czas gubią zasięg kiedy przejeżdżamy przez teren Białorusi. To między innymi istnieniu tej drogi kolejowej Sławutycz zawdzięcza swoje położenie. Przy wyborze lokalizacji nowego miasta dla pracowników CzAES rozpatrywano takie czynniki jak poziom skażenia terenu, odległość od elektrowni oraz możliwość stworzenia połączenia kolejowego bezpośrednio pod kompleks.
Dla
pracowników Zony ten dzień jest częścią codziennej rutyny. Zajmują sobie
miejsca rzucając na siedzenia różne drobiazgi: pęk kluczy, rękawiczki, gazetę.
Niektórzy wykorzystują godzinną podróż na dodatkową drzemkę, czemu szczególnie
sprzyja panujący w wagonach zaduch; drudzy rozmawiają lub patrzą niewidzącym
wzrokiem przez okno a jeszcze inni zacięcie grają w karty dopóki nie dotrzemy
na stację końcową. Praca w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia odbywa się w
systemie wachtowym: najczęściej jest to 15 dni pracy i kolejne 15 odpoczynku.
Odkąd wyłączono z eksploatacji ostatni, trzeci blok elektrowni, pracownicy
czuwają nad długotrwałym procesem wygaszania reakcji wewnątrz reaktora oraz
zabezpieczaniem odpadów radioaktywnych w specjalnych przechowalnikach. Szacuje
się, że wyprowadzanie elektrowni z eksploatacji potrwa do 2064 roku.
Na terenie Zony działa nadleśnictwo i straż pożarna, od wielu lat prowadzi się także naukowe obserwacje tutejszej fauny i flory, badając wpływ skażenia promieniotwórczego na środowisko. Oprócz tego pracują tutaj strażnicy pełniący służbę na punktach kontrolnych, kucharki ze stołówki obsługującej pracowników elektrowni; w mieście Czarnobyl działają dwa sklepy, jadłodajnia „Dziesiątka” a także niewielki hotel. Ku mojemu nieustającemu zdumieniu, nawet w Prypeci COŚ jeszcze działa – mianowicie pralnia, do której trafiają między innymi białe fartuchy pracowników elektrowni oraz stacja uzdatniania wody.
Peron
stacji Semichody jest obudowany blachą falistą, aby każdy wysiadający z pociągu
przeszedł przez punkt kontrolny. Szliśmy długim peronem gawędząc między sobą a
pracownicy mijali nas zdecydowanym krokiem. Z głośników trzeszczały reklamy po
rosyjsku.
-
Ustawcie się alfabetycznie i przygotujcie paszporty na stronie ze zdjęciem
– polecił nam Paweł.
Pracownik
z poważną miną odczytywał nazwiska z listy, zerkał na paszport, kiwał krótko
głową i marszczył z dezaprobatą brwi, jeśli ktoś się ociągał. Przeszliśmy nieco
dalej korytarzem z żółtymi luksferami zamiast okien i starymi, okrągłymi
grzejnikami, których chyba nikt nie mył od czasów likwidacji. O strasznej
toalecie na stacji Semichody krążą już niemal legendy, co skutecznie
zniechęciło mnie do skorzystania z niej. Siergiej Akulinin w żołnierskich
słowach przedstawia nam kilka zasad obowiązujących nas na terenie Strefy
Wykluczenia. Nie wolno jeść ani pić niczego znalezionego na terenie Strefy, chodzić
po trawie i mchu, zabierać czegokolwiek na pamiątkę, oddzielać się od grupy. Może
was zaskoczyć fakt, że wchodzenie do budynków również oficjalnie jest
zabronione – dostaliśmy nawet do podpisania dokument, w którym zobowiązujemy
się przestrzegać tych reguł – jednak nie znam nikogo, kto byłby na tyle głupi
uczciwy, by się od tego powstrzymać.
Siergiej
Wiktorowicz Akulinin był turbinistą na pierwszym energobloku czarnobylskiej
elektrowni, mieszkał z rodziną w Prypeci. W momencie wybuchu czwartego reaktora
był w pracy, zastępował kolegę. "Zapowiadała się spokojna nocna zmiana.
Zbliżała się 1:23 i poczuliśmy wszyscy silny wstrząs; cała elektrownia jakby
przechyliła się i za chwilę wróciła na swoje miejsce" - opowiada Siergiej
w wywiadzie dla Licznika Geigera i Czarnobylców. Pełnego wywiadu możecie
posłuchać tutaj: https://licznikgeigera.pl/czarnobylive-6/
Na
niewielkim placu przed stacją stał autobus z czarującym napisem
"UKRTRANSBUD" na boku. W środku były miękkie siedzenia obite skajem,
brązowe zasłonki przenoszące idealnie w klimat późnych lat 80-tych a wokół lamp
na suficie kołysały się rzędy żółtych koralików. Tam czekał już na nas drugi z
przydzielonych nam przez zarząd Strefy opiekunów.
-
Nu szto, pajechali? – rzucił wesoło Siergiej Franczuk kiedy wszyscy
usiedli na swoich miejscach.
No
to pojechaliśmy. Asfaltowa droga biegła skrajem Rudego Lasu. Zatrzymaliśmy się
na chwilę a gdy Paweł wyciągnął dozymetr i wystawił rękę za okno
autobusu, urządzenie rozbrzmiało niepokojącym, wysokim dźwiękiem. Wiosną 1986
roku chmura radioaktywnego pyłu znad płonącej elektrowni przyniosła na ten
obszar potężne dawki izotopów promieniotwórczych, które skaziły leśne tereny
położone na zachód od elektrowni. Drzewa obumarły i przybrały nietypowy,
rdzawoczerwony kolor, od którego powstała nazwa – Ryżyj Lies, często
tłumaczony błędnie jako Czerwony Las. W procesie nazwanym później likwidacją
skutków awarii podjęto decyzję o ścięciu drzew i zakopaniu ich
w głębokich rowach. Zakładano, że przysypane grubą warstwą nieskażonej
gleby, nie będą stanowić tak wielkiego niebezpieczeństwa. Akcja zakończyła się
niepowodzeniem, gdy okazało się, że podczas wykopywania rowów w powietrzu
unosiło się zbyt wiele radioaktywnych cząsteczek, które zagrażały zdrowiu likwidatorów.
Prace przerwano a Rudy Las do dziś skrywa promieniotwórcze izotopy cezu
i strontu, skutecznie zniechęcając do zapuszczania się w te rejony.
Kilka
kilometrów dalej mijamy znak z nazwą miejscowości. Kopaczi – odcyfrowuję
napis z pordzewiałej tablicy. Jedziemy szeroką asfaltową drogą a dookoła
widzę tylko wysokie trawy i żadnego śladu po 1114 osobach, które opuściły to
miejsce trzydzieści lat temu. Nieco dalej od drogi dostrzegam jakieś małe
pagórki porośnięte młodymi drzewami. Przy drodze stoi pomnik żołnierza; u jego
stóp leży bukiet sztucznych kwiatów, zblakłych od słońca i mrozu. Wąski
chodniczek z betonowych kwadratów prowadzi prosto do jedynego budynku,
który pozostał po wsi Kopaczi. Przedszkole z czerwonej cegły otoczone jest
resztkami drewnianego płotu. Niektóre przęsła dawno przewróciły się i pokryły
liśćmi kto wie z ilu jesieni. Oprawy okien pomalowano jasnobłękitną farbą.
Przy wejściu do piwniczki znajduję książkę w zielonej, materiałowej
oprawie. „Stolica Ukrainy” – głosi napis na okładce.
Przechodzę przez próg i po raz pierwszy otacza
mnie TEN zapach. Do dziś budzi on we mnie wiele emocji: ciekawość, zadumę,
podekscytowanie, smutek. Jest to zapach wilgoci, zbutwiałego drewna, farby
olejnej, wieloletniego kurzu i opuszczenia. Tak bardzo chciałabym poczuć go
jeszcze raz, chodząc po korytarzach budynków w Zonie, słysząc tylko własne
kroki odbijające się głośnym echem od ścian. Bycie tam zawsze było dla mnie
ogromnie inspirującym, ale i poruszającym przeżyciem. Każdy, kto przyjeżdża do
Strefy znajduje w niej coś innego: unikalne zdjęcia, miejsce znane z gry,
wyzwanie survivalowe, odpoczynek od codziennych spraw, miejsce dla ukojenia
duszy. Niektórzy po prostu uciekają. Dla mnie jest to miejsce, w którym mogę
pogrążyć się we własnych odczuciach i refleksjach, jakby nic innego nie
istniało. Tylko to, co mogę zobaczyć za rogiem kolejnego budynku; tylko ta
myśl, którą wywołał widok jednocześnie obcy, a jednak w jakiś sposób -
kulturowo, podświadomie, ludzko - znajomy.
Patrzę na drewniane klocki zachwycające nadal żywymi kolorami, pokryte jedynie warstwą wieloletniego kurzu. Drzwi od szafek na ubrania zdobią obrazki zwierząt i bajkowych postaci. Dopada mnie jakaś nostalgia - przez myśl przemyka mi kilka odległych wspomnień z mojego własnego przedszkola: zapach gotowanej marchewki z groszkiem, skrzypiące drewniane schody do sali zabaw.
Na
niektórych półkach nadal stoją zakurzone dziecięce buciki. Poustawiane na szafce
lalki prezentują różny stopień rozkładu: jednym brakuje nogi lub ręki, innym
oka. Pluszowy miś na parapecie niby to wypatruje czegoś za popękaną szybą. Cały
ten post-apokaliptyczny danse macabre, znajdziecie to w każdym
przedszkolu czy szkole. Każda z tych rzeczy była tysiąc razy dotknięta,
przestawiona, naruszona. Nigdy tego nie zrozumiem. I chociaż drażnią mnie te
aranżacje to jednak nie mogę oprzeć się pokusie, gdy spotykam na drodze kolejne
przedszkole. Nigdzie indziej nie znajdziecie tylu przedmiotów z przeszłości – zabawki
i pomoce naukowe nie przedstawiały żadnej wartości dla złodziei szukających w
Strefie łatwego łupu. Z kolei większość prypeckich mieszkań to już wyłącznie
zawilgocone pomieszczenia ziejące pustką i rozkładem na kształt okradzionych
grobów.
Tymczasem w przedszkolu „Złota
Rybka” ściany przy schodach zdobią jeszcze wymalowane farbą olejną kolorowe
kwiaty; fasada w „Niedźwiadku” przy Lesi Ukrainki pokryta jest mozaiką,
z każdym rokiem coraz mniej widoczną spod dzikiej gęstwiny krzewów;
w „Złotym Kluczyku” w jednej z sal stoją wciąż niskie biureczka;
w przedszkolu należącym do kompleksu Czarnobyl-2 znajdziemy nawet pianino,
a jedną z zewnętrznych ścian przyozdobiono pięknym muralem z dziećmi
biegnącymi w stronę słońca.
Wróćmy jednak do Kopaczi. Czemu po całej wsi zostało tylko przedszkole z czerwonej cegły, przekrzywiony znak przy drodze i pomnik Wielkiej Wojny Ojczyźnianej? Jest to wynik pewnego eksperymentu. Początkowo wszelkie skażone zabudowania próbowano oczyścić poprzez wielokrotne mycie ich specjalnymi mieszankami chemicznymi. Kiedy to nie przyniosło skutku, chaty podzieliły los sosen z Rudego Lasu: zostały zburzone i zakopane pod warstwą nieskażonej ziemi. Sprawdzić, czy uda się uratować chociażby teren - takie było założenie tego eksperymentu. Niestety wieś Kopaczi, jak i dziesiątki innych miejscowości leżących w promieniu mniej więcej 30 kilometrów od elektrowni, pozostają do dziś terenami oficjalnie niezdatnymi do ponownego zasiedlenia.
Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy elektrownią i miastem Czarnobyl, w spokojnym sosnowym lesie zbudowano ośrodek wypoczynkowy o wdzięcznej nazwie „Szmaragdowy”. Autobus zatrzymuje się na poboczu a my wchodzimy między drzewa. Idziemy chwilę zapomnianą ścieżką aż natrafiamy na pierwsze drewniane domki. Rozglądam się z zachwytem i wędruję pomiędzy małymi budyneczkami, których ściany zdobią postaci z bajek i obrazki ze zwierzętami. Najbardziej w pamięci utkwił mi kultowy Wilk i Zając, choć zapewne nie zabrakło też Czeburaszki i czegoś w rodzaju radzieckiej wersji Myszki Miki. Radosne, barwne rysunki tworzą przejmujący kontrast z wszechobecnym poczuciem nieodwracalnego opuszczenia.
Zamykam oczy i wyobrażam sobie jak mógł wyglądać „Szmaragdowy” w swoich lepszych chwilach. Słyszę wiatr kołyszący gałęziami drzew, śpiew ptaków witających kolejną wiosnę i czasem tylko echo niesie jakieś dalekie odgłosy z miasta Czarnobyl. Z pewnością nie było tu tak cicho jak teraz. Rzucam okiem na walący się dach nad sceną, gdzie kiedyś może nawet wyświetlano filmy. Jednak nie wszystko się zmieniło – niszczejąca infrastruktura nie przesłania naturalnego piękna tego miejsca. Ośrodek położono na niewielkim wzniesieniu, z którego rozpościera się widok na płynącą w dole rzekę Prypeć. Po feralnej nocy w kwietniu 1986 roku w „Szmaragdowym” zakwaterowano likwidatorów, a po nich nikt już nie miał zaznać uroków wypoczynku w bajkowym ośrodku skrytym pośród wysokich sosen – w każdym razie oficjalnie nikt. Niestety ośrodek doszczętnie spłonął w fali pożarów, jakie przetoczyły się przez te tereny w 2020 roku.
Właściwie
to trochę przewrotne, ale na wycieczkach „do Czarnobyla” najmniej czasu spędza
się chyba właśnie w samym Czarnobylu. Podczas moich trzech wyjazdów do Zony nie
mieliśmy możliwości swobodnej eksploracji tego miasta. Zastanawiałam się, czy
to dlatego, że Czarnobyl nie jest całkowicie opuszczony - znajduje się tam przede wszystkim COTIZ,
czyli jednostka zarządzająca Strefą Wykluczenia, która pewnie nie byłaby
zadowolona z turystów myszkujących po Strefie bez nadzoru. To właśnie COTIZ
jest odpowiedzialny między innymi za wydawanie przepustek dla uczestników
wypraw a także za ustalanie tras turystycznych. Co ciekawe – na terenie Strefy
według oficjalnej terminologii nie występuje turystyka, choć miejsce to w 2019
roku odwiedziło ponad 120 000 osób. Zatem wykupując wycieczkę do Zony z
banalnie brzmiących turystów nagle zmieniamy się w uczestników delegacji. Co za
nobilitacja!
Czarnobyl to dla mnie miejsce na mapie Zony, względem którego czuję pewien niedosyt po moich trzech wyprawach. Standardowo zatrzymujemy się przy tablicy wjazdowej z nazwą miasta, gdzie robimy instagramowe selfie z pordzewiałym znakiem za plecami. Czasami zajeżdżamy pod sklep spożywczy, pod którym zwykle kręci się gromada bezdomnych psów przyzwyczajonych do dokarmiania przez turystów. Chwila zadumy pod pomnikiem strażaków, którzy stracili życie usiłując ugasić płonący reaktor. „Tym, którzy uratowali świat” – głosi napis na tablicy.
Później nasza szanowna delegacja udaje się do miejsca oznaczonego na mapie jako
Memorialnyj kompleks, którego symbolem jest rzeźba anioła stworzona ze
stalowych prętów. Jest to trzeci anioł z Apokalipsy według św. Jana, kojarzony z
tragedią czarnobylską ze względu na cytat:
„I trzeci anioł zatrąbił: I spadła z nieba wielka
gwiazda, płonąca jak pochodnia,
A spadła na trzecią część rzek i na źródła wód,
A imię gwiazdy zowie się Piołun. I trzecia część wód
stała się piołunem,
I wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie”
To tutaj odbywają się uroczystości
związane z rocznicą wydarzeń 1986 roku. Tuż obok pomnika odlano z betonu
kształt trzydziesto- i dziesięciokilometrowej strefy a w miejscu wysiedlonych
miejscowości zatopiono uchwyty, gdzie raz w roku umieszczane są świece. Chciałabym
to kiedyś zobaczyć. Tymczasem idziemy wzdłuż długiej alejki, po obu stronach stoją
znaki z przekreślonymi nazwami miejscowości opuszczonych w wyniku katastrofy.
Są to trzy miasta: Prypeć, Poleskoje i Czarnobyl, oraz kilkadziesiąt wsi takich
jak Kopaczi. Ponad sto tysięcy ewakuowanych. Na końcu alejki znajduje się
jedyny na Ukrainie pomnik Lenina, który uniknął radykalnej dekomunizacji kraju po
2014 roku.
Autobus
zawozi nas pod kolorową cerkiew św. Eliasza. Swego czasu przywożono tutaj samosiołów
z całej Strefy na najważniejsze prawosławne święta, ale nie jestem pewna, czy
nadal ktoś to organizuje. Cerkiew nie jest otwarta dla zwiedzających, więc
robimy tylko kilka zdjęć z zewnątrz i wracamy do autobusu. Zjeżdżając z ulicy
Lenina krętą drogą w dół docieramy jeszcze nad rzekę Prypeć, gdzie ponad taflą
wody wystają pordzewiałe burty statków, którymi dostarczano materiały budowlane
potrzebne przy budowie Sarkofagu, a wcześniej zapewne również samej elektrowni
i miasta Prypeć.
I to już wszystko, co udało mi się zobaczyć w mieście Czarnobyl. Chciałabym tam wrócić, zobaczyć więcej, przejść się szeroką ulicą Kirowa z rurami od gazu poprowadzonymi na ziemią i krawężnikami pomalowanymi na biało, zrobić więcej zdjęć. Zajrzeć za przewrócone przęsło drewnianego płotu, zobaczyć tutejszą szkołę i dom kultury, zgubić się w zarastającym niepowstrzymaną zielenią osiedlu prywatnych domów. Może następnym razem.
Wieczorami jedliśmy kolację w stołówce pracowników elektrowni i wracaliśmy do Sławutycza; po wyjściu z pociągu niektórzy zachodzili do supermarketu przy dworcu, inni umawiali się na szaleństwa w dyskotekach i klubach. Jako zakała każdej imprezy oczywiście byłam w tej pierwszej grupie, po czym wracałam do swojego pokoju, brałam prysznic i padałam na łóżko zmęczona po całym dniu wrażeń. Myśląc o Sławutyczu mam w pamięci poranny marsz na dworzec prospektem Drużby Narodów, tanie papierosy na przydworcowym ryneczku, wieczorne zakupy w Silpo, śniadania w Astonie i kolacje w Starym Tallinie oraz wieczne poczucie niedospania przeplatające się z euforyczną radością.
Komentarze
Prześlij komentarz