Po burzy zwykle wychodzi słońce

Kolejnego poranka wyszłam na balkon naszego pokoju - wyobraźcie sobie, że w bezmiarze tego luksusu, który nas spotkał, mieliśmy również balkon! Był cały odlany z betonu, jak w blokach u mojej babci. Z rurki wystającej z pudła od klimatyzacji kapała woda lub jakaś inna ciecz, wolałam nie wnikać.
Budynki dookoła były pstre i zaniedbane. Na chodniku po drugiej stronie ulicy spał sobie jakiś bezdomny. Miał nawet kołdrę i poduszkę, to prawie jak luksus. Kilka metrów dalej siedział sobie równie bezdomny, acz mniej luksusowy kundel. Chwilę później w cieniu  trzech mężczyzn rozłożyło stolik turystyczny i zaczęli grać w karty. Kiedy wróciliśmy do hotelu wieczorem, nadal tam siedzieli. 
Taka piękna panorama z balkonu :P


Bukareszt już się obudził i otaczał mnie szum ulicznego ruchu. Czułam się już lepiej niż wczoraj, chociaż kiepsko spałam, a poprzedni posiłek jadłam jeszcze w Polsce. Mimo wszystko znów poczułam podekscytowanie, więc szybko zebraliśmy się i poszliśmy na pobliski dworzec kolejowy - Gara de Nord. Chcieliśmy odebrać nasze bilety na odcinek Bukareszt-Kiszyniów oraz zdobyć trochę lokalnej gotówki. Dworzec w głównym hallu miał wprawdzie kilka naprawdę ładnie wyglądających punktów gastronomicznych, ale boczne alejki zdecydowanie trąciły smętną komuną (i zalatywały kupą). Szare blaszane daszki nad peronami przywodziły na myśl bardziej jakąś podrzędną stacyjkę niż dworzec w stolicy państwa, ale trzeba w tym miejscu uczciwie przyznać, że Warszawą Zachodnią też ciężko się zachwycić. Bilet po drobnych trudnościach wymieniliśmy, natomiast kantory miały okropnie złodziejski kurs. Wymieniliśmy tylko 50zł, żeby mieć cokolwiek pod ręką i postanowiliśmy we wszystkich możliwych miejscach płacić moim Revolutem dopóki nie znajdziemy czegoś lepszego. Ostatecznie się udało, ale w Rumunii jest naprawdę dość mało kantorów. A jeszcze mniej takich, które wymieniają złotówki. To był pierwszy wyjazd na którym Revolut ogromnie mi się przydał i polecam go każdej osobie wybierającej się w dłuższą podróż.
Podczas tego wyjazdu spotkało mnie wiele zaskoczeń, które pewnie dla doświadczonych podróżników mogą się zdawać śmieszne i trochę głupie. Zupełnie nie pomyślałam, żeby wziąć ze sobą jakąś bardziej popularną walutę na wymianę. Oto najlepszy dowód na to, że podróże uczą nas w sposób bezkompromisowy: gdybym wymieniła trochę złotówek na leje rumuńskie jeszcze w Polsce, choćby i po najgorszym kursie, mogłabym kupić sobie tę nieszczęsną wodę do popicia ibupromu kilka godzin wcześniej. Może wtedy mój pierwszy wieczór w Rumunii nie byłby tak upiornie nieudany?
Ale to było wczoraj. Dziś, jak prawdziwy turysta, przywdziałam przeciwsłoneczne okulary i nie rozpamiętywałam dłużej wczorajszych nieprzyjemności. Tymczasem głód skłonił nas do zakupienia pierwszego lokalnego jedzenia właśnie na dworcu. Z ulicznego jedzenia w Bukareszcie popularne są bułeczki drożdżowe z bryndzą i różnymi innymi dodatkami. W języku rumuńskim brânza to ser, ale późniejsze doświadczenia pokazały, że konotacje z polską bryndzą nie byłyby tu tak zupełnie bezpodstawne. Na dworcu było chyba pięć piekarni z tym specjałem, a i w centrum nie były wcale rzadkim widokiem. Można było też kupić słynne rumuńskie placinte, czyli jak na moje oko - coś podobnego do gruzińskich chaczapuri.  Ja skusiłam się na palucha z bryndzą i grzybami, a Arek na wersję z szynką, czego ostatecznie żałował. Zresztą zarówno szynka jak i grzyby występowały w owych bułeczkach w śladowych ilościach.
Rumuńskie piekarenki
Dworzec Północny. Z zewnątrz wygląda nieźle!
Zabawny jest ten rozdźwięk między wyobrażeniami o podróży i złośliwym rechotem rzeczywistości. Nasz pierwszy posiłek w Rumunii odbył się na brudnawym i niezbyt imponującym peronie Dworca Północnego w Bukareszcie, a jedno z nas miało po tym wątpliwym doznaniu kulinarnym prawie haftować w przejściu podziemnym. Czy zniechęca mnie to do podróży? Oczywiście nie. Czy zniechęca mnie to do Rumunii? Może trochę. W każdym razie następnym razem postaram się mieć przy sobie trochę drobnych na butelkę wody!

Śniadanko
Ale ale - żeby nie było tak jednostronnie, może jednak znalazło się coś miłego w tym Bukareszcie? Oczywiście! Przede wszystkim gorąco polecam przejażdżkę czerwonym piętrowym autobusem, gdzie górne piętro jest odkryte. Zabawa sama w sobie przednia, a ponadto autobus ten zatrzymuje się we wszystkich punktach Bukaresztu, które warto zobaczyć: na początek najstarsza ulica miasta - Lipscani, później ogromny Pałac Parlamentu i rozciągające się dalej aleje z fontannami, a na koniec największy w mieście Park Herastrau z dużym jeziorem oraz znajdująca się tuż obok kopia Łuku Triumfalnego.
Nasza ulubiona knajpka na starówce


Dużo straganów ze starociami w zaułkach, najczęściej książki i płyty winylowe
Tacy bladzi! Ale Odessa już czeka.

Przesympatyczna herbaciarnia w podwórku
Łuk Triumfalny i wejście do Parku Herastrau  (dawniej Park Stalina)


Starówka jest raczej niewielka, ale znaleźliśmy bardzo przyjemny lokalik, w którym zjadłam najlepsze lody miętowe w życiu. Sama restauracja znajdowała się blisko niewielkiej świątyni otoczonej zielenią. Było piękne sierpniowe południe a wąskimi uliczkami starego miasta niosły się wesołe dźwięki akordeonu. Obejrzeliśmy wystawę rękodzieła, porobiliśmy kilka zdjęć. Co należy zaliczyć na plus stolicy Rumunii: wiele budynków w obrębie centrum było pięknie odrestaurowanych, przez co przechadzki po mieście były miłe dla oka. 


Tutejsze parki mają wielki potencjał wizualny: sadzawki, mini wodospady, ciekawa roślinność, skałki. Niestety na każdym kroku widoczne są mniejsze lub większe zaniedbania, co ostatecznie znacznie obniża ogólne wrażenie. Przede wszystkim jest raczej brudno, oczka wodne nie są czyszczone, trawniki są wyschnięte lub nieskoszone, niektóre kwietniki obrastają chwastami. Oczywiście bywają miejsca zadbane, ale należą niestety do rzadkości. Zupełnie odmienne odczucia będziemy mieć nazajutrz w biedniejszej Mołdawii, która bardziej dba o przestrzeń publiczną.

Można było wypożyczyć łódki, ale woda była tak brudna, że fujka

Pierwszy raz widziałam w parku krzesła zamiast ławek ;)


Tu akurat było ślicznie!

Drugiego dnia w Bukareszcie właściwie się już nudziliśmy - poprzedniego dnia zobaczyliśmy już wszystkie atrakcje. Pstrykałam fotki starą Smieną 8M, którą kupiłam za całe zawrotne 30 złotych. W parku Herastrau złapała nas okropna burza, którą przeczekaliśmy pod miniaturową karuzelą na placu zabaw. Niestety deszcz zacinał tak okrutnie, że i tak całkowicie przemoczyliśmy buty. Z jakiegoś powodu nie udało nam się złapać ubera z tamtego końca parku  (a jest naprawdę duży!), więc musieliśmy wrócić na nogach do Łuku Triumfalnego, skąd wskoczyliśmy do naszego ulubionego czerwonego autobusu. Bilet kosztował nas jakieś 25 złotych i mogliśmy nim jeździć przez 24 godziny od skasowania. Niestety drugiego dnia pogoda była dość kapryśna, stąd nie wspominam go zbyt dobrze - szczególnie przez te przemoczone buty. A dopiero co je kupiłam!
Mokro, zimno, brr!
Późnym popołudniem skierowaliśmy się ku znanemu nam już dworcowi Gara de Nord, skąd o 19 odjeżdżał nasz pociąg do Kiszyniowa. Mój bilet na bukaresztańskie metro był ważny jeszcze do północy, więc oddałam go dziewczynie pracującej w przechowalni bagażu. Kiedy dotarliśmy na peron powietrze było nieruchome i ciężkie od letniego upału. Z wdzięcznością schroniłam się pod blaszanym zadaszeniem peronu i obserwowałam ludzi spacerujących wzdłuż torów z kraciastymi torbami, walizkami i plecakami. Przed każdym z wejść do wagonów stał pracownik kolei i szybko wyjaśniło się dlaczego: kiedy tylko jeden z pracowników odszedł na minutę od swojego stanowiska, do pociągu usiłował wkraść się bezdomny z niewielkim dobytkiem mieszczącym się w sfatygowanej foliowej torbie. Jeden z pracowników chwycił go za ramię i szybko wyprosił, zanim ten zdążył zająć któryś z przedziałów. Zrobił to stanowczo, ale bez zbędnych krzyków czy szarpaniny. Nagle obecność tych ludzi w białych koszulach z logiem kolei mołdawskich bardzo mnie ucieszyła. Pozwolono nam wejść do pociągu na 10 minut przed odjazdem. Każdy bilet został sprawdzony zanim zostaliśmy wpuszczeni dalej, krótko też poinstruowano nas, gdzie znajduje się nasze miejsce. 
Nie obyło się bez dywanu ;)
I tu właśnie zaczął się problem - na szczęście jedyny podczas tego odcinka podróży, który wspominam chyba najlepiej z całej tej wyprawy. Okazuje się, że bilety na nasze miejsca wykupiliśmy nie tylko my, ale i pewna rodzina z dzieckiem, która rozłożyła się już w wagonie zanim do niego dotarliśmy, a także dwóch Brytyjczyków jadących na wolontariat do Mołdawii. Prowadnik, chwała Bogu władający mową Szekspira, polecił nam zaczekać na korytarzu. Pociąg ruszył, a my z naszymi tobołkami staliśmy w wąskim korytarzyku wyłożonym wzorzystym dywanem. Obok nas równie zdezorientowani Brytyjczycy. Prowadnik pojawiał się kilka razy, przechodząc bez słowa to w jedną, to w drugą stronę wagonu. W końcu jednak wrócił i wskazał pusty przedział nam oraz naszym angielskojęzycznym towarzyszom niedoli. Byli to ojciec i syn, którzy w ramach akcji charytatywnej jechali do Mołdawii budować domy dla biednych rodzin. Ostatecznie przypadek sprawił, że wszyscy byliśmy zadowoleni ze swojego towarzystwa, więc podróż upłynęła sympatycznie i bezproblemowo. Wypiliśmy symboliczny kubeczek wina, które kupiliśmy jeszcze w rumuńskim Kauflandzie - staraliśmy się znaleźć jakieś możliwie lokalne. Resztę zostawiliśmy naszemu prowadnikowi, który był przyjaznym i miłym gościem, a w dodatku zaskakująco dobrze mówił po angielsku.
W pociągu nie było klimatyzacji, ale otwarte okna na korytarzu zapewniały jako taki obieg świeżego powietrza. Górna prycza, którą odważnie zajęłam, okazała się miłą oazą na te kilkanaście godzin. Może brakowało mi tylko jakiejś podpórki do wejścia na górę, ale ostatecznie jakoś sobie radziłam. Nasi współpasażerowie szybko zasnęli, ponieważ wcześniejszą noc przyszło im spędzić na lotnisku w Amsterdamie z powodu opóźnienia samolotu. Łazienka w pociągu wyglądała mniej więcej tak, jak się tego spodziewałam - trochę brudna i raczej obskurna, ale dało się korzystać. Nie za bardzo mogłam usnąć, głównie z powodu podekscytowania nową sytuacją, toteż kiedy pociąg zatrzymał się na 15 minutowy postój, wyskoczyłam rozejrzeć się po peronie. Następne godziny pamiętam jako poprzerywane krótkimi drzemkami obrazki kolejnych miejscowości przesuwających się za brudnym okienkiem, przez które wlewało się blade światło księżyca. W którymś momencie zmieniali nam też rozstaw kół pod wagonami, ale większość tej operacji przespałam. Z kolei Arek, jako osoba żywo zainteresowana wszystkim co ma koła, bacznie obserwował cały proces. 

Nie wiem jak mogłam to przespać. Ale najwyraźniej mogłam, skoro przespałam :D
Była też kontrola paszportowa na granicy z Mołdawią, po której pożegnaliśmy naszych współpodróżników z wysp. Chętnie przygarnęłam ich pościel, ponieważ pod cienkim kocem z naszywką kolei mołdawskich było mi raczej chłodno gdy upał dnia ustąpił ciepłej, sierpniowej nocy. Zostały mi ledwie trzy godziny snu, więc kiedy budzik zadzwonił o szóstej rano, żałowałam że pociąg tak szybko dojechał na miejsce. Szybko jako-tako ogarnęłam się w pociągowej toalecie, przebrałam i zdążyliśmy rzutem na taśmę zjeść też jakieś śniadanie. 

Cmentarne kwiatki w plastikowej doniczne. Zalane cementem. Serio :D

Dzień dobry!
Nasz prowadnik podrzucił nam dzbanek krepkiego czaju w szklankach z koszyczkiem ("Zostało mi sporo, szkoda żeby się zmarnował, nie chcecie trochę?"). Spytał też skąd jesteśmy i odradził nam podróż autobusem do Odessy. Jest wprawdzie taniej, ale o wiele dłużej i mniej komfortowo niż pociągiem.
- Miłego pobytu w Mołdawii! - zawołał za nami, kiedy wyszliśmy na peron kiszyniowskiego dworca.
Do dziś bardzo miło wspominamy tego pana - życzymy mu samych bezproblemowych przejazdów, bo naprawdę był dobrą duszą na naszej drodze :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rok 2016, czyli jak to właściwie było z tym Czarnobylem

Nieoczekiwany urok Mołdawii