Nieoczekiwany urok Mołdawii

Dworzec w Kiszyniowie jest naprawdę ładny - wejście od strony peronów zdobią wiszące w donicach białe kwiaty, a fasada została odrestaurowana w sposób, który podkreślił oryginalne cechy budynku. Z tego co udało mi się zaobserwować (a przecież widziałam tak niewiele) dworce na wschodzie bywają bardzo zadbane. Pamiętam, że byłam bardzo zdziwiona pięknie odmalowaną fasadą dworca w Tyraspolu, na którym zatrzymał się nasz pociąg. Pomyślałam wtedy, że wygląda o wiele lepiej niż wiele dworców w Polsce, a przypomnę, że Naddniestrze przez większość krajów na świecie nie jest nawet uznawane za państwo.


Nawet nie wiem kiedy Arek zdążył obejść ten dworzec w środku, ale znalazł ładne rzeczy :)
Tak czyściutko!
Czyż nie jest piękny? Wejście od strony miasta.
Jeśli przyjrzycie się uważniej zdjęciu kiszyniowskiego dworca, zauważycie, że napis "dworzec" na budynku napisano z jednej strony po rosyjsku, a z drugiej - no właśnie, po mołdawsku, czy jednak po rumuńsku? Wszak słowo "gara" znamy już z poprzedniego etapu tej podróży, jako Gara de Nord - Dworzec Północny. 
Jest tu pewna osobliwość językowa. Od 1994r. do 2013r. językiem urzędowym Mołdawii był mołdawski, jednak później rząd zmienił go na rumuński. Sęk w tym, że mołdawski formalnie jest uznawany zaledwie za dialekt rumuńskiego, a obecna władza dąży do zacieśnionej współpracy z Rumunią, należącej do Unii Europejskiej - na co Mołdawia  jako odrębny kraj nie ma obecnie widoków. Język mołdawski przez wielu jest uważany za sztuczny twór wprowadzony przez władze komunistyczne. Stosunek do języka mołdawskiego zależny jest więc od preferencji politycznych - prorumuńskich, które należy rozumieć jako ogólne dążenie do europeizacji lub prorosyjskich. W praktyce różnice pomiędzy tymi językami są nieznaczne. Powszechnie znany jest również rosyjski. 
Wschodnie dworce w większych miastach mają swój charakter i atmosferę, podobają mi się o wiele bardziej niż nowoczesne bryły ze szkła i metalu, które wyrastają na tkance miasta jak jakiś nowotwór - gwałtownie i bez związku z otoczeniem. Jednak jeszcze bardziej urzekli mnie sami Mołdawianie, którzy swoją gościnnością i zwykłą ludzką życzliwością podbili moje podróżnicze serduszko. Myślę, że powinnam robić więcej zdjęć ludziom, których spotykam po drodze. Są przecież ważną częścią tej historii.
Również w Mołdawii nie obyło się bez drobnych trudności, żeby wam się nie zdawało, że wszystko poszło tak różowo! Z jakiegoś powodu lokalna firma taksówkarska nie chciała przyjąć od nas zlecenia - po kilku przerwanych w połowie połączeniach w końcu stwierdzili, że nikogo do nas nie przyślą, bo nie mają wolnych samochodów. Pod dworcem nie było żadnych taksówkarzy, co właściwie jest dość dziwne. Nieco poirytowani, zdecydowaliśmy się zostawić rzeczy na dworcu i pokręcić się po okolicy do czasu, gdy będziemy mogli się zakwaterować w wynajętym pokoju.
- Przepraszam, czy możemy gdzieś tu zostawić nasze bagaże? - spytałam po rosyjsku pracownicę dworca.
Pani bardzo się przejęła i pobiegła (dosłownie) po dyżurną, która odebrała nasze bagaże i wydała nam kwitki.
- Skąd jesteście? - zagaiła przyjaźnie, zamykając niewielką bagażownię na klucz.
Porozmawialiśmy chwilę, uskarżając się trochę na niewygody podróżowania po Rumunii i pochwaliliśmy odrestaurowany i czyściutki dworzec Kiszyniowa.
- Staramy się, żeby ludziom było miło nas odwiedzać - odpowiedziała tak od serca, prostolinijnie, z uśmiechem. - Wiecie już co chcecie zwiedzać? Mamy tu niedaleko bardzo ładny park.
Pomijając niepowodzenie z taksówką i nieco zamieszania z lokalnym transportem zbiorowym, o wiele łatwiej i bardziej intuicyjnie przyszło nam być turystami w stolicy Mołdawii niż w Bukareszcie z wszystkimi jego atrakcjami. Tuż przy dworcu znaleźliśmy kantor, gdzie bez trudu wymieniliśmy złotówki po bardzo korzystnym kursie. Arek wręcz podejrzewał, że pomyłkowo kupiłam leje mołdawskie po cenie sprzedaży - czy jakoś tak to szło, mam nadzieję, że wiecie co mam na myśli. Mnie to się zawsze myli - która strona kupuje, która sprzedaje -  i dlatego nie umiem w kantory.
- Ach, to pani z Polski? - zdziwił się, gdy podałam mu kilka banknotów. - A tak ładnie pani mówi po rosyjsku. Wcale bym nie pomyślał, że nie Rosjanka! - tym krótkim zdaniem miły pan z kantoru zaskarbił sobie moją prawdopodobnie dozgonną sympatię.
Kiedy tak bezproblemowo zabezpieczyliśmy nasze bagaże i wymieniliśmy walutę praktycznie od ręki, poczuliśmy się wreszcie jak na urlopie, a nie na obozie przetrwania. Zamiast martwić się o to jak coś załatwić lub jak gdzieś dotrzeć, po prostu poszliśmy do parku i sączyliśmy mrożoną kawę przez kolorowe słomki. Odetchnęłam po wszystkich niemiłych zajściach z Bukaresztu i cieszyłam się letnią zielenią zacisznego parku miejskiego. W niektórych miejscach z zaskoczeniem zauważyliśmy pobielone pnie drzew. Uśmiechnęłam się z nostalgią na widok tej zapomnianej już chyba w Polsce maniery. Przechodząc obok cerkwi zauważyliśmy kobiety pielące ogród wokół świątyni. Tam również starannie pobielono wszystkie krawężniki a złota kopuła błyszczała w sierpniowym słońcu niczym latarnia morska, kontrastując z błękitem nieba.

Czyściej i przyjemniej niż w bardzo podobnym parku w Bukareszcie
Spacerowaliśmy, relaksowaliśmy się i odkrywaliśmy różne zakątki Kiszyniowa, a przed południem wróciliśmy po nasze bagaże. Kolejnym wyzwaniem było dotarcie do naszej kwatery. Właściwie nie tak prosto odnaleźć się w obcym kraju, nieznanym mieście kiedy decydujecie się podróżować komunikacją. Każdy kraj ma pod tym względem swoje smaczki. Gdzieś są bilety czasowe, gdzieś jednoprzejazdowe, gdzieś są strefy miejskie, gdzieś jeżdżą marszrutki a gdzie indziej trolejbusy, bardzo często brakuje rozkładu jazdy i trzeba zdawać się na to, co podpowiada internet. Z niewielkimi trudnościami dotarliśmy w końcu do najładniejszego noclegu, jaki zarezerwowaliśmy podczas tej podróży. Zostawiliśmy rzeczy, ogarnęliśmy się trochę i poszliśmy na lunch.


Kiszyniów nie ma typowych turystycznych atrakcji - we wszystkich przewodnikach, jakie czytałam wymienia się głównie winnice i klasztor wykuty w skale. Oba zlokalizowane właściwie poza stolicą. Nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie winnic, a klasztor odpuściliśmy sobie z braku czasu i chęci na intensywne zwiedzanie. Było nam tu tak zwyczajnie miło, że nie potrzebowaliśmy dodatkowych urozmaiceń. Spacerowaliśmy i odkrywaliśmy miasto spontanicznie, bez planu i pośpiechu.


Park był przyjemny i mienił się kolorowymi kwiatami. Fontanna niestety nie działała, ale był kolejny mały Łuk Triumfalny i przyzwoite lody (na wschód nie dotarła jeszcze moda na lody rzemieślnicze, czego bardzo żałuję). Idąc dalej wzdłuż głównej ulicy natrafiliśmy na niewielki targ z pamiątkami i lokalnym rękodziełem. Szczególnie piękne były drzewka z kolorowych kamieni. Na pamiątkę kupiłam lnianą torbę z ludowym motywem oraz kilka pocztówek, które wyślę już ze Lwowa.

Idąc wzdłuż brukowanej uliczki po drugiej stronie parku minęliśmy kilka restauracji. Jak na stolicę państwa było ich właściwie bardzo mało, nie ma tutaj typowej starówki ani żadnego raju dla knajpkowych turystów - trochę szkoda, bo lubię przysiąść sobie na kawę w jakimś miłym otoczeniu.
Był to piękny, zwyczajny dzień. Bezdomne psy spały na trawie w cieniu drzew i krzewów - co ciekawe wcale nie wyglądały na zabiedzone, a każdy miał plastikową przywieszkę na uchu.


Ta sielanka nie mogła trwać zbyt długo. Nie byłabym sobą, gdybym nie skomplikowała sobie życia jakimś ekstrawaganckim życzeniem. Tak stało się również w Kiszyniowie. Otóż przeglądając internet w poszukiwaniu ciekawych miejsc natrafiłam na piękne zdjęcie tzw. Bramy Kiszyniowa, jak określa się dwa zwaliste bloczyska, żywy pomnik martwego ustroju. Nazywa się je tak ponieważ okalają arterię wlotową do miasta, będąc jakby swoim lustrzanym odbiciem. Koniecznie chciałam sfotografować to moją Smieną, ponieważ szczególnie spodobał mi się pomysł uwiecznienia sowieckiej architektury sowieckim aparatem.
Odnalazłam adres w mapach google i wsiadłam do marszrutki, która według rozkładu znalezionego w internecie miała nas zawieźć w pobliże ogrodu botanicznego. Arek całą drogę zrzędził, że chyba źle jedziemy i w ogóle to nie ta marszrutka. Ja jednak obserwowałam trasę w nawigacji i postanowiłam zaryzykować. Po drodze przyglądałam się osiedlom i ryneczkom Kiszyniowa, podglądając życie codzienne jego mieszkańców. Nie trudziłam się z odcyfrowywaniem reklam i szyldów, ponieważ Mołdawia nie używa cyrylicy, a ja nie znam rumuńskiego. Z jakiegoś powodu oczekiwałam, że wyjeżdżając z Rumunii wkroczę już w krąg tzw ruskiego mira. Mimo to, nie było żadnych problemów z komunikacją po rosyjsku.

Jedno z moich ulubionych zdjęć, zrobione z okna marszrutki
Wspomniane wcześniej zdjęcie, które tak mnie zachwyciło, ukazywało Bramę Kiszyniowa w pełnej okazałości. Wyeksponowana bryła symetrycznie opadająca kaskadami pięter dookoła szerokiej ulicy robiła wrażenie. Kiedy wreszcie dotłukłam się na peryferia miasta, okazało się, że żeby powtórzyć to ujęcie, musiałabym odejść bardzo daleko bardzo ruchliwą czteropasmówką, stanąć na jej środku, wykarczować kilkanaście drzew i usunąć wielkie billboardy, które w międzyczasie porozstawiano wzdłuż drogi.
Jeśli chodzi o opcję z czteropasmówką to muszę powiedzieć, że uczciwie ją rozważałam, szczególnie że jej środkiem biegł pas zieleni. Jednak zmarnowaliśmy już jedną godzinę jadąc tutaj, a nad nami kłębiły się ciemne chmury zwiastujące nadchodzącą burzę, więc musiałam zadowolić się niezbyt udanym ujęciem i wsiedliśmy do marszrutki powrotnej. Mieliśmy pecha, bo podjechał chyba najbardziej zdezelowany egzemplarz, który hałaśliwie potoczył się w stronę centrum.

Tak to sobie wymarzyłam - zdjęcie pożyczone Źródło
...ale życie weryfikuje ;) Trudno, ciesze się, że mogłam to zobaczyć na żywo.
Kiszyniów ma raczej nieduże centrum i nie oferuje zbyt wielu typowych atrakcji turystycznych, jednak chętnie zamieniłabym jeden dzień spędzony w Bukareszcie na jeden dzień w stolicy Mołdawii. Wynajęty przez nas pokój był bardzo czysty, wygodny i miał urokliwe podwórko z winogronem tworzącym zielony baldachim nad bramą wejściową. Było nam tam cicho i wygodnie, więc następnego dnia żałowaliśmy, że nie zostaniemy dłużej.
O upiornej 5 rano zadzwonił budzik - po kiepsko przespanej nocy w pociągu kolei mołdawskich byłam bardzo niezadowolona musząc opuścić wygodne łóżko i ciepłą pościel. Jednak trzeba było się zebrać, bo chociaż pociąg mieliśmy dopiero o 7, obawiałam się czy uda nam się dotrzeć na czas na dworzec. Musieliśmy pokonać część drogi pieszo, żeby dojść do najbliższego przystanku, skąd złapaliśmy autobus. Bez większych problemów znaleźliśmy się wkrótce na bulwarze Gagarina. Zdążyłam jeszcze na szybko wyciągnąć Smienę i uwiecznić pomnik Mołdawian deportowanych za czasów Związku Radzieckiego.

Nasz pociąg już czekał - podejrzanie nowoczesny jak na te rejony świata, była nawet klimatyzacja (działająca). Opłaciło się wykupić bilety z dużym wyprzedzeniem - okazało się, że nasze miejsca mają numery 1 i 2. Co ciekawe, fotele po tej stronie wagonu były ustawione pojedynczo, więc mogłam poczuć się dość ekskluzywnie, niczym w pierwszej klasie albo w wagonie restauracyjnym. Właściwie nigdy wcześniej nie miałam tyle miejsca na nogi - przede mną zmieściłaby się jeszcze moja duża walizka i nadal byłoby mi wygodnie. Paszport, bilet i telefon położyłam na rozkładanym stoliku przed sobą, przytupując nogami z podekscytowania.

Jedziemy dalej!
Konduktorka wychyliła się przez drzwi wagonu i gwizdnęła przeciągle, a głośny dźwięk przeciął spokój poranka niczym strzała i równie szybko zagubił się w warkocie odpalanej lokomotywy. Skład relacji Kiszyniów-Odessa potoczył się powoli w stronę Ukrainy, ku najdalszemu punktowi naszej wakacyjnej podróży.

Było rano, czysto i spokojnie, letnie słońce złociło krajobrazy za wielkim oknem. Rozsiadłam się wygodnie w moim fotelu i cieszyłam każą minutą tej podróży, która trwała zaledwie 4 godziny. Na początku mijaliśmy tylko przytorowe chaszcze oraz nieciekawe niskie budynki będące częścią kolejowej infrastruktury. Gdy wydostaliśmy się z przedmieść Kiszyniowa, zaczęło się robić ładniej, ale w tym momencie nic jeszcze nie zapowiadało tego, że godzinę później uznam ten przejazd za najbardziej malowniczą trasę kolejową, jaką przebyłam w swoim skromnym życiu. Początkowo były to po prostu pola uprawne poprzecinane gdzieniegdzie asfaltowymi lub polnymi drogami łączącymi mniejsze lub większe miejscowości.

Oparłam głowę na wygodnym zagłówku i od czasu do czasu mrużyłam oczy, nadal jeszcze senna po wczesnej pobudce. Trochę brakowało mi kawy, nawet takiej niedobrej z automatu.
Tymczasem obraz za oknem stawał się coraz bardziej dziewiczy, miasteczka coraz częściej ustępowały miejsca wioskom a drogi wiły się i ginęły gdzieś za naszymi plecami, jakby nie były tu potrzebne. Obserwowałam ten swoisty mikrokosmos małych wsi wychodzących na spotkanie kolejnego sierpniowego poranka. Starowinka wspierająca się na lasce idzie wydeptaną wąską ścieżynką w sobie tylko znanym kierunku. Jakaś nie mniej leciwa Łada wznieca tumany kurzu podskakując na polnej drodze. Chłopiec jadący na zbyt dużym rowerze, pędzący wzdłuż przekrzywionych płotków. Jakiś zapomniany przystanek autobusowy. Kozy i krowy pasące się na łąkach to wznoszących się, to opadających łagodnymi zboczami wzdłuż torów. Nieduża rzeczka wijąca się srebrną wstęgą w dolinie. Jak tolkienowskie Shire, ale z rozdziałem o komunie.


Jechałam jak urzeczona. Po pierwsze - lubię pociągi, a ten był szczególnie wygodny. Jak taka jednoosobowa loża z widokami za bardzo dużym (i czystym!) oknem. Po drugie - słońce szczodrze złociło budzący się świat porannym blaskiem. Po trzecie - krajobrazy Mołdawii zdecydowanie są niedoceniane.
Przejeżdżamy również przez Naddniestrze. Kolejny ładny dworzec
Tymczasem w pociągu zaczęła się krzątanina, zbliżaliśmy się do końca tego odcinka naszej podróży. Zdjęłam walizkę z górnej półki i spakowałam różne szpargały do plecaka. Arek chyba spał przez część drogi. Byliśmy strasznie głodni - rano udało nam się tylko kupić bułki zwane pampuszkami, które na wschodzie je się zwykle z barszczem. Nic innego przed 7 rano w Kiszyniowie nie znaleźliśmy.
Wyszliśmy na peron i stopiliśmy się z tłumem podróżnych. Po roku wróciliśmy do Odessy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rok 2016, czyli jak to właściwie było z tym Czarnobylem

Po burzy zwykle wychodzi słońce