10:46 - Odessa Główna

Dworzec w Odessie był tłoczny i pełen rozmaitych odgłosów właściwych dla turystycznych miejsc w pełni sezonu. Komunikaty trzeszczące z głośników, gwizd prowadnicy wychylającej się przez drzwi pociągu, stukot kolorowych walizek ciągniętych po nierównych płytach peronu, kobiety z ulotkami kwater do wynajęcia, taksówkarze i jakiś facet nieustannie pokrzykujący przez megafon "Primorskoje, Czarnomorsk, Zatoooka!". Jego słowa mieszały się z gwarem dworca, nadawały rytm tej chaotycznej rzeczywistości. Płynęliśmy razem z tłumem w stronę wyjścia z peronu mijając kantory, sprzedawców kwasu chlebowego, kobiety handlujące kwiatami i żebraków.
A w środku prezentuje się nawet lepiej
W końcu odeski dworzec wypluł nas ze swych trzewi na przydworcowy plac, skąd ruszyliśmy do domu naszego znajomego.
Okazało się, że moja orientacja w terenie nie jest aż tak niezawodna jak mi się wcześniej zdawało i nie do końca wiedziałam gdzie dokładnie powinnam się kierować. Zrobiłam to, co zawsze robię w podobnych sytuacjach: spytałam pierwszą osobę, która się nawinęła.
- Azarowa? A gdzie to jest? - spytała starsza pani swojej koleżanki siedzącej pod wiatą przystankową.
- Nie wiem, nigdy nie słyszałam o tej ulicy. Może to gdzieś za rynkiem?
- To blisko Francuskiego Bulwaru - podpowiedziałam nazwę najbliższej dużej ulicy.
- Ach, Francuski Bulwar! To muszą państwo tam na lewo, już niedaleko! - pocieszyła nas babuszka, widząc jak włosy lepią mi się do czoła w południowym ukropie.
Francuski Bulwar
Faktycznie w końcu poznałam okolicę i jakoś doczłapaliśmy się do najdziwniejszego domu jaki widziałam. Byliśmy tu już rok temu wynajmując mieszkanie przez airbnb - tak właśnie zaczęła się nasza pełna niespodziewanych przygód znajomość ze Sławą. Sława ma lat sześćdziesiąt kilka i jest ode mnie niższy o głowę. Jest też emerytowanym policjantem i założycielem Klubu Motorowego Odessy. Przez jego dom przewija się co roku mnóstwo osób: znajomych, nieznajomych, członków rodziny, przyjaciół. Przechodzimy przez bramę i wchodzimy na wąskie podwórko. Z obu stron są wejścia do różnych pomieszczeń i liczne schodki prowadzące do poszczególnych kwater. Podejrzewam, że mieszkało tu kiedyś kilka rodzin, lecz ostatecznie pozostała tylko jedna. 
Priviet!
Tam nocowaliśmy pierwszej nocy
U Sławy nie możesz po prostu wypić kawy lub herbaty - więc pierwszy raz przegryzałam kawę kanapką z serem.
Przy ulicy Azarowa wielopiętrowe, piękne hotele wyrastają jak grzyby po deszczu. Nic w tym dziwnego - zejście do morza jest bardzo blisko: wystarczy wyjść za bramę, skręcić w lewo i iść wzdłuż niewielkiej uliczki. Pięć minut spacerem i jesteśmy na jednej z miejskich plaż, Otradzie.
- Ja wam nie skażu za wsju Odiesu... - nuci Arek, idąc w klapkach po rozgrzanym asfalcie.
Podśpiewuje to odkąd zdecydowaliśmy się jechać w tę podróż. Uśmiecham się, bo mnie też ta piosenka pobrzmiewa w głowie ilekroć wspomnę beztroskie letnie dni w Odessie. Po raz pierwszy usłyszeliśmy ją rok temu, kiedy do tramwaju linii numer 5 wsiadł lokalny muzykant. Szalenie spodobało mi się właśnie jego wykonanie i liczyłam na to, że i tym razem uda mi się go spotkać gdzieś na ulicach miasta. 

Plaża była nadziana ludźmi jak dobry sernik rodzynkami. Okej, żartowałam. Dobry sernik nie powinien mieć żadnych rodzynek. Tak czy siak, teraz dopiero w pełni doceniliśmy nasz poprzedni, majowy pobyt, kiedy na plażach było jeszcze zupełnie luźno. 
No cóż, nie żeby w środku sezonu w nadmorskim kurorcie mogło być inaczej - wynajęliśmy więc leżak i parasolki i wylegiwaliśmy się ładnych parę godzin. Jak na zbliżającą się połowę sierpnia woda była kompletnie lodowata. Czułam się jakbym włożyła stopy do lodówki. Sytuacja poprawiła się dopiero dwa czy trzy dni później, i wtedy zdecydowałam się nieco "popływać" wśród glonów i meduz. Otóż tak, woda w Odessie - a może ogólnie w Morzu Czarnym? - raczej obfituje w rozmaite twory przyrody, co niezbyt mi się podoba, ale jak dotąd udało mi się uniknąć bliższych spotkań z meduzami.



Otrada nie jest naszą ulubioną plażą Odessy, ale trzeba uczciwie przyznać, że do tej pory byliśmy tylko na jednej. W maju było nam tu w sam raz, nie bez znaczenia jest też jej ulokowanie w najprostszej linii od domu Sławy. Niestety na Otradzie jest dużo przybrzeżnych barów i restauracji, a prawie każda z nich puszcza głośno muzykę. W dodatku plażę z upiorną częstotliwością przecinają handlarze objuczeni turystycznymi lodówkami, pokrzykując o baklawie, raczkach i "gorącej kukuruzie". Raczki to miejscowy przysmak, tak zwane czarnomorskie krewetki.  Ich zapach nie zachęcił mnie do degustacji, poza tym nie do końca dowierzam jakości obnośnej gastronomii. Może jestem mało otwarta na nowe smaki, może niezbyt lubię wszelakie owoce morza. 
Na plażę można zjechać również kolejką
Chcąc uniknąć odeskich tłumów następnego dnia postanowiliśmy jechać na poszukiwanie mniej obleganych plaż. Marzyła nam się jakaś długa plaża i piaskowe klify, a nade wszystko cisza zakłócana tylko szumem fal rozbijających się o piaszczysty brzeg. Usiłowałam coś znaleźć przez różnej maści fora, ale większość odsyłała nas dosyć daleko, bo aż za słynną Zatokę. Nie chcieliśmy jechać aż tak daleko, więc wybór padł na Czarnomorsk.
Około 10 rano podjechaliśmy tramwajem z Francuskiego Bulwaru aż pod słynny odeski rynek - Priwoz.W pobliżu znajduje się dworzec autobusowy, skąd odjeżdża mnóstwo marszrutek. Gubiąc się w tym mikrokosmosie mniej lub bardziej rozklekotanych busików, spytałam który z nich jedzie do Czarnomorska. Pytanie skierowałam do stojącej blisko nas starszej kobiety. Niechybnie wracała z targu, o czym świadczyła materiałowa torba w kwiaty wypełniona zakupami.
- Ach, państwo do Iliczewska, tak? Ja tam mieszkam od urodzenia, ale jakoś nie mogę przyzwyczaić się do tej nowej nazwy. Dla mnie to zawsze będzie Iliczewsk, moje rodzinne miasto. Spodoba wam się! O, tu jest nasza marszrutka. 
Zdjecie pozyczone
Wpakowaliśmy się do środka i porozmawialiśmy jeszcze chwilę o mieście. Sądziłam, że nazwę zmieniono jakoś w latach 90. - po upadku Związku Radzieckiego lub niewiele później - ale ze zdziwieniem usłyszałam, że zmiana nastąpiła dopiero w 2016 roku. Nic dziwnego, że mieszkańcom ciężko się przestawić, szczególnie że nawet mijane drogowskazy wciąż odliczały kilometry do Iliczewska.
W marszrutce było niewiarygodnie gorąco, toteż całą drogę wachlowałam się zawzięcie nabytkiem z azjatyckiego sklepu. Kierowca niefrasobliwie wyprzedzał tiry na wąskich prowincjonalnych dróżkach, nie oszczędzając wcale pedału gazu ani skrzypiącego zawieszenia, kiedy trafialiśmy na asfaltowy "deficyt". 
Zwykłe życie pod Odessą. Dawno nie widziałam mleka w takich butelkach.
Wjechaliśmy do miasta i nasza ambasadorka Iliczewska podpowiedziała nam na którym przystanku wysiąść, żeby mieć blisko na plażę. Pożegnaliśmy się i wychodząc podaliśmy kierowcy po 25 hrywien. W marszrutkach bowiem za przejazd zwykle płaci się przy wychodzeniu, bezpośrednio kierowcy. W przypadku marszrutek jeżdżących w obrębie jednego miasta, stawka jest ustalona z góry i nie zależy od ilości przystanków. W tramwajach zazwyczaj jest osoba sprzedająca bilety i co ciekawe, to ona podchodzi do pasażerów. Czasami bilety w tramwaju również sprzedaje kierowca i jeśli akurat jest tłok (a zwykle jest), możemy po prostu podać pieniądze współpasażerowi przed nami i po chwili wraca do nas bilet, a niekiedy również reszta. Bilety na tramwaje są tańsze niż na marszrutki, ale jeżdżą o wiele wolniej i nie mają przystanków na żądanie. Kursują też rzadziej i zazwyczaj się spóźniają. W takim Lwowie, jak się okazało, korzystanie z tramwajów nie ma większego sensu. Ale o tym opowiem wam później.
Wyszliśmy chyba na głównej ulicy miasteczka i szliśmy po prostu przed siebie mijając niewielkie sklepy, kobiety handlujące warzywami przy chodniku, niskie blokowiska budowane dla ludzi pracy. 
Te bloki zdecydowanie pachną Iliczewskiem ;)
Miasteczko było nieduże i nie aż tak turystyczne; nie udało nam się zdobyć nawet pamiątkowego magnesu na lodówkę. Dotarliśmy do niewielkiego parku, gdzie pomiędzy krzewami ustawiono miniaturowe czołgi i pomniki bohaterów wielkiej wojny ojczyźnianej. Szeroka arteria parku prowadziła ku imponującej białej kolumnadzie, za którą zaczynały się schody prowadzące prosto na plażę. Tu widok jest o wiele piękniejszy niż przy słynnych Schodach Potiomkinowskich w Odessie, które prowadzą prosto do portu - co za rozczarowująca panorama! Biel kolumn odcina się wyraźnie na tle błękitnego, sierpniowego nieba. Widoczek prawie grecki - myślę idąc ku plaży, przytrzymując skraj sukienki podwijanej przez figlarne podmuchy morskiej bryzy. Plaża w Czarnomorsku, lub jak kto woli - Iliczewsku, odznaczona została błękitną flagą ze względu na czystą wodę. Zupełnie nie pamiętam już, czy faktycznie była czystsza niż na Otradzie, ale ludzi było niestety równie dużo, a plaża pocięta na kwadraty przez boiska do siatkówki plażowej i place z leżakami do wynajęcia. Bary ciągnące się wzdłuż wybrzeża z pewnością pamiętają lepsze czasy, kiedy istniało jeszcze coś takiego jak wczasy pracownicze. 

Tak to powinno wyglądać, droga Odesso!
Marzy mi się odnaleźć nad Morzem Czarnym taką prawdziwie długą plażę, po której można iść wzdłuż morza nawet kilka kilometrów, z wysokimi piaszczystymi klifami wzdłuż wybrzeża, czystą wodą i bez obnośnych handlarzy kukurydzy. Niestety odeskie plaże najczęściej z obu stron są odcięte betonem, więc spacer wzdłuż wybrzeża trwa w porywach do 5 minut. No i te glony, brr.
Wspominałam wam już wcześniej o Priwozie, ale tak w przelocie - a przecież to miejsce zasługuje przynajmniej na swój osobny akapit! Można tu kupić mnóstwo rzeczy. Domowa chemia, artykuły gospodarstwa domowego, ubrania, warzywa, owoce - czego dusza zapragnie. Oczywiście są też świeże ryby - stoiska rybne skupione są w centralnej części targowiska. Na długich ladach powykładane są wszelkiej maści ryby i owoce morza. Capi niemiłosiernie, wierzcie na słowo. 
My kupiliśmy tam bardzo dobry, świeżo wyciskany sok z granatów. Co ciekawe, butelka wina z tychże owoców jest tańsza niż butelka soku. Domyśliliśmy się dlaczego po tym jak nasz sok sfermentował na drugi dzień ;) Tak czy inaczej - gorąco polecamy zarówno sok jak i wino. 
To co wisi u góry i wygląda jak jelita to gruziński przysmak z orzechów i winogron - Czurczchela
Jeśli liczycie na to, że przyjeżdżając na Ukrainę będziecie mogli obkupić się w ciuchy po niższych cenach - sromotnie się zawiedziecie. Ja za swój kapelusz zapłaciłam 200 hrywien = ok 30zł, czyli wcale nie taniej niż zapłaciłabym w Polsce. Arek kupił bluzę z kapturem - później dopatrzył się na metce napisu "made in Ukraine"! - i cena również nie była szczególnie niska. 
Skoro już jesteśmy przy handlu, muszę podzielić się z wami pewnym spostrzeżeniem. Otóż zarówno w Bukareszcie jak i w Kiszyniowie galerie handlowe są na ogół bardzo małe, ciasne i okropnie ciężko znaleźć w nich toaletę. W dodatku zawsze jest płatna i strzeżona przez babcię klozetową. Gdyby nasze centra handlowe wyglądały tak samo, znienawidziłabym zakupy. W Odessie akurat nie znalazłam żadnej galerii, ale też i nie szukałam. Może za wyjątkiem słynnej Arkadii, która jest połączeniem parku rozrywki ze strefą handlową i restauracyjną. Co ciekawe, wielu mieszkańców Odessy nie lubi Arkadii uważając ją za miejsce dla bogaczy i turystów. 
W Arkadii

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rok 2016, czyli jak to właściwie było z tym Czarnobylem

Nieoczekiwany urok Mołdawii

Po burzy zwykle wychodzi słońce