W podróży nie wszystko jest smerfne

Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić mimo wszystko na odeskiej Otradzie - znaleźliśmy wystarczająco oddalone od innych plażowiczów leżaki, rozstawiliśmy parasol i staraliśmy się ignorować mieszającą się muzykę oraz pana od gorącej kukurydzy. Otóż po wielu przygodach i niewygodach przyszedł wreszcie czas zupełnie zasłużonego, słodkiego lenistwa na plaży. Nie planowałam dziś żadnego zwiedzania, żadnych wypraw w nieznane, żadnego gubienia się ani wyzwań logistycznych. Dziś mam urlop od bycia szalonym podróżnikiem. Przeglądałam właśnie facebooka, gdy natrafiłam na jeden, niewinny pościk.
"Kto jedzie jutro z Odessy do Naddniestrza?"
Aż prawie z leżaka spadłam. Właściwie planowałam jechać sama któregoś dnia, ale wobec takiego zbiegu okoliczności postanowiłam zadziałać spontanicznie. Napisałam wiadomość prywatną i zaczęliśmy ustalać szczegóły. Któregoś dnia, gdy wybraliśmy się z Arkiem na Priwoz, zajrzałam na pobliski dworzec autobusowy. Podeszłam do stanowiska z maleńkim okienkiem umiejscowionym na nieludzko niewygodnej wysokości i nieśmiało pochyliłam się w jego kierunku. Kasjerka łypnęła na mnie niełaskawie.
- Dzień dobry. Szukam połączenia do Tyraspola.
- A to na dworcu kolejowym, jest pociąg.
- Ale odjazd jest po południu, a ja chciałabym jechać rano. Czy jest jakaś marszrutka?
- Najwcześniej o trzynastej.
To było stanowczo zbyt późno. Wiedziałam, że przepustka pozwoli mi na 10-godzinny pobyt na terenie Naddniestrzańskiej Republiki Mołdawskiej, więc trzeba było dojechać na miejsce maksymalnie wcześnie.
Okazuje się, że Radek - autor posta - również zasięgnął informacji na dworcu i również nie dowiedział się, że wprawdzie do Tyraspola nie ma innego połączenia, ale można dojechać na granicę w Kurczurganie, przekroczyć ją pieszo i stamtąd złapać kolejną marszrutkę do Tyraspola. Wyczytał to w internecie. Odjazd mieliśmy o 8.50 przy Priwozie, ale umówiliśmy się pod dworcem kolejowym. "Będę z plecakiem moro i w koszulce Napromieniowanych" - odpisał Radek, a ja już wiedziałam, że się dogadamy. Przed ósmą dotarłam już na plac przy dworcu, więc korzystając z chwili czasu skusiłam się jeszcze na szybką wizytę w Aroma Kava (tęsknię za tą kawiarnią jak wam o tym piszę). Z papierowym kubeczkiem pysznej kawy w ręce, aparatem na szyi i w słomkowym kapeluszu podreptałam w umówione miejsce i spotkałam dwójkę przesympatycznych ludzi, z którymi przeżyłam bardzo intensywny dzień. Ania i Radek już na mnie czekali i razem poszliśmy na znany wam już dworzec autobusowy. Szybko odnaleźliśmy właściwą marszrutkę i wpakowaliśmy się do niej, podekscytowani jak dzieci w drodze do disneylandu. Pogoda dopisywała - było jeszcze wcześnie, więc ewentualny ukrop miał dopiero nadejść. Wysiadamy w Kuczurganie i kierujemy się w stronę niskich budyneczków administracji. Wymieniamy hrywny na ruble naddniestrzańskie - żadne z nas nie ma pojęcia jaki jest kurs, więc po prostu zdajemy się na los. Niestety nie udało nam się trafić na słynne plastikowe monety, ale do dziś mam na lodówce jeden rubel naddniestrzański - przyciśnięty magnesem z Twierdzą w Benderach. Ukraińscy strażnicy wbijają nam do paszportu pieczątki wyjazdowe. Jeśli ktoś chciałby opuścić Naddniestrze innym przejściem - na przykład jadąc w stronę Mołdawii - powinien dla świętego spokoju skorzystać z opcjonalnej kontroli paszportowej mołdawskich pograniczników, którzy podobno też tu stacjonują. Formalnie jest to bowiem granica Ukrainy i Mołdawii, jednak w latach 90. pomiędzy tymi państwami wywalczyło sobie miejsce jeszcze jedno quasi-państwo - Naddniestrze. Pridniestrowie. Transnistria. "Państwo, którego nie ma" - jak opisują je w internecie nieliczni podróżnicy, vlogerzy i dziennikarze. Jego niepodległość uznają tylko Abchazja i Osetia Południowa, których autonomii w stosunku do Gruzji również nikt inny nie uznaje. Taka wzajemna uprzejmość zbuntowanych republik powstałych po upadku Związku Radzieckiego. 
Gdzieś pomiędzy państwami
Idziemy sfatygowanym asfaltem - przed nami widzimy już pierwsze zabudowania, na horyzoncie majaczą jakieś bloki, a dookoła nas - wysokie trawy i bagna.
- Diewuszka!
Odwracam głowę i widzę babuszkę, która ciągnie za sobą niedużą torbę na kółkach. Prosi, by podprowadzić ją do punktu kontroli paszportowej.
- Tam mają daszek, w cieniu lżej będzie. Dziś tak gorąco.
Bierze mnie pod rękę a ja zwalniam kroku i idziemy w stronę niskiej budki pograniczników.
- Wy pewnie Polaki? - zagaja babuszka, słysząc jak rozmawiamy z Anią i Radkiem. - Moja wnuczka mieszka w Polsce, we Wrocławiu.
Rozdzielamy się kiedy strażnik pyta nas o cel wizyty w Naddniestrzu. Odpowiadamy zgodnie z prawdą, że jesteśmy turystami i każdy z nas dostaje niewielką karteczkę migracyjną, która uprawnia nas do przebywania na terenie Naddniestrzańskiej Republiki Mołdawskiej do godziny dwudziestej drugiej. Tuż za przejściem granicznym znajduje się mini dworzec autobusowy. Pod wiatą mężczyzna sprzedaje kwas chlebowy w dużych beczkach. Również nas zagaduje:
- Skąd jesteście? Aż z Polski, taki kawał! I co was aż tutaj zawiało? W Naddniestrzu nie ma zbyt wielu atrakcji, ale cieszymy się, że ludzie zaczynają do nas przyjeżdżać.
Kwas jest doskonały. Każdy z nas dostaje inny - sprzedawca najciemniejszy napój podaje Radkowi, Ania dostaje jasny, słodszy, a ja - mieszankę obu. Obok dworcowej kasy znów spotykamy naszą babuszkę siedzącą na drewnianej ławce.
- Dzieci, a skąd macie kwas? Ja wam dam pieniędzy, przynieście mi kubeczek.
Eskortujemy babcię do jej marszrutki, wręczamy chłodny kwas, Radek pomaga jej jeszcze wtargać bagaż i żegnamy się. Niebawem podjeżdża i nasz transport i dojeżdżamy do stolicy - Tyraspola. Nie wiemy właściwie gdzie dokładnie chcemy wysiąść, więc wyskakujemy przy parku. Tak oto dość przypadkowo trafiamy na Park Pobiedy, w którym jest wesołe miasteczko (na stałe!) i zdumiewająco czysty publiczny szalet. Naprawdę, czystszego nigdy nie widziałam - szacuneczek dla Tyraspola. Mnie i Radkowi od samego wejścia do parku zaświeciły się oczy na widok diabelskiego młyna - wyglądał zupełnie jak ten z Prypeci, z tą drobną różnicą, że ten nie był opuszczony. I muszę przyznać, że działał o wiele lepiej niż podobna, nowoczesna konstrukcja w centrum Kijowa. Ania chwilę się wahała - ma lęk wysokości. Długo jednak nie musieliśmy jej namawiać i wkrótce mogliśmy podziwiać skromną panoramę Tyraspola znad zielonych koron drzew. Zawsze w takich momentach zdaje mi się, że przejażdżka trwa okropnie krótko - ledwie dwa obroty i trzeba było wysiadać. Mogłabym tam siedzieć z godzinę! 


Przeszliśmy się alejkami Parku Zwycięstwa, a później zaczęliśmy się rozglądać za transportem do Bender, gdzie można zwiedzić Twierdzę i zjeść obiad w dość ciekawej jadłodajni. Mieliśmy trochę kłopotów ze znalezieniem czy to marszrutki, czy trolejbusa, który by nas tam zawiózł - pytaliśmy kilkoro miejscowych, każdy właściwie twierdził coś innego, ale ostatecznie udało nam się uzyskać pewną informację od młodego chłopaka spotkanego po drodze.
Tymczasem ewidentnie zbierało się na deszcz - wiedzieliśmy o tym z prognozy pogody, ale nie spodziewaliśmy się tego, co nadeszło.
"Ta parszywa burza ciągnie się za mną jeszcze od Rumunii" - przemknęło mi przez myśl, gdy wiatr szarpał wściekle gałęziami pobliskiego drzewa, a potężny grzmot przeciął uliczny szum. Staliśmy pod wiatą przystanku, ale wszyscy powątpiewaliśmy w przydatność tej konstrukcji w przypadku większego deszczu.
- O, tu jest sklep Kvinta, może się tam schowamy? - zaproponował Radek, widząc za naszymi plecami szyld firmy produkującej słynny lokalny koniak.
Deszcz szybko przybierał na sile i bębnił wściekle w mały, blaszany daszek nad naszymi głowami.
- Sama nie wiem.. A jak przegapimy nasz trolejbus?
Więc zostaliśmy. Z jednej strony dobrze, bo faktycznie starawy trolejbus pojawił się w końcu na przystanku, ale z drugiej - buty miałam wtedy już kompletnie mokre, a zanim stojąca przede mną babcia wtarabaniła się przez drzwi pojazdu, cała reszta mojej skromnej osoby też nieźle oberwała deszczem.
- O rany! - westchnęłam, usiłując znaleźć siedzenie, na które nie kapała woda z okna dachowego.
Radek dzielnie usiłował je zamknąć, ale mimo to przy zakrętach woda przesączała się przez szpary i rozchlapywała dookoła. Pogratulowałam sobie w duchu lenistwa, które kazało mi zostawić mój arcyciężki aparat w Odessie, bo nie wiem, jak zniósłby te mokre przygody. Woda płynęła ulicami Tyraspola, a nasz wyjący nielitościwie trolejbus wiózł nas nie wiadomo gdzie, w najokropniejszą pogodę jaka przydarzyła mi się podczas całej tej podróży. W dodatku miałam mokre buty i w ogóle wszystko, więc trzęsłam się z zimna. Z ciekawostek - jechaliśmy właśnie najdłuższą linią trolejbusową w całym Naddniestrzu. I przez całą tę uroczą podróż padało. Chcąc nie chcąc, wyszliśmy w końcu na jednym z przystanków i schroniliśmy się pod dość dużą wiatą. Na google maps zauważyliśmy sklep w pobliżu, więc zaszliśmy. Kupiliśmy butelkę Kvinta i plastikowe kubeczki. Sprzedawczyni, cokolwiek skrępowana, przestrzegła nas, że na ulicach nie wolno pić alkoholu i że możemy dostać za to mandat. Byliśmy jednak przemoczeni i zmarznięci, a deszcz - mimo że nieco zelżał - nadal siąpił drobnymi kroplami, oblepiając nasze ciała i powodując gęsią skórkę. Chwilę czekaliśmy, licząc na to, że w końcu ustanie. Nastroje były dość niemrawe, cały plan stanął pod znakiem zapytania - bo jak tu cokolwiek zwiedzać w deszczu, na dodatek w przemokniętych ciuchach?
Radek dojrzał na mapie restaurację i kiedy udało nam się do niej dotrzeć, miałyśmy ochotę obie go ozłocić - to była bowiem TA jadłodajnia, ta ze zdjęć, ta która pojawia się obowiązkowo we wszelkich relacjach podróżniczych z Naddniestrza. Nazywa się po prostu Stołowka, jak wiele jadłodajni z czasów słusznie minionych. Mieści się na piętrze benderskiego dworca autobusowego. Wchodzimy do obszernej hali, a tam same dziwactwa - połowę poczekalni zajmuje sklep meblowy, a dalej, na betonowych ławkach o fantazyjnej formie siedzi dwóch pijaczków. Wspinamy się po schodach na piętro. Na ścianach dworca socrealistyczne mozaiki - absolutnie fantastyczne. Aż dziwię się teraz, że nie mam żadnego porządnego zdjęcia stamtąd, jestem zła na siebie. Może to ten deszcz wytrącił mnie z równowagi. Albo może zrobiłam je Smieną i są jeszcze na tej niewywołanej kliszy? Trzymajcie kciuki, żeby tak było, bo jeśli nie - trzeba będzie wrócić!
Zdjęcie pożyczone
W końcu dotarliśmy - "Stołowka CCCR" głosi napis na wściekle czerwonym tle. W środku chyba z piętnaście popiersi Lenina, gwiazdy, sierp i młot. Trochę kicz, ale co zrobić, przecież wiedziałam czego się spodziewać. Wchodzimy i otacza nas zapach jedzenia, ale przede wszystkim, wreszcie jest nam ciepło. Zamawiamy czerwony barszcz, rybę i jakąś sałatkę. Porcje są naprawdę spore, a wszystko kosztowało jakieś zupełne grosze. Pod stolikiem dolewam Kvinta do naszych szklanek z herbatą. Robi się nam trochę cieplej i trochę weselej. 
To też

Obowiązkowy barszcz czerwony (oczywiście, że z chlebem)
Przed wejściem widziałam kilka bezdomnych kotów kręcących się wokół dworca, więc (trochę skrępowana, ale jednak) zawijam resztki ryby w serwetkę i karmię futrzaki na chodniku. Deszcz jest słaby, musimy podjąć decyzję - czy liczymy na to, że całkiem przejdzie i jedziemy do Twierdzy, czy może szukamy marszrutki do Tyraspola i wracamy do Odessy. Nie możemy się zdecydować, szczególnie że miejscowi straszą nas, że za godzinę jedzie ostatnia marszrutka do stolicy. Stajemy sobie pomiędzy sklepikami z blachy falistej i ukradkiem degustujemy Kvinta z plastikowych kubeczków. Kiedy przestaje padać decydujemy się zostać i zwiedzać dalej - gorzej już chyba i tak nie będzie, więc głupio teraz rezygnować, skoro już tu jesteśmy.
Po drodze mijamy parę młodą pozującą przed czołgiem i pomnikiem wojny o Naddniestrze z 1992 roku. Zdążyłam już zauważyć, że fotografowanie się w dniu ślubu na tle pomników wojennych wcale nie jest nietypowe dla krajów byłego ZSRR. 

Skoro to takie modne to też zapragnęłam foteczki z czołgiem
Przechodzimy mostem nad torami (przejeżdżaliśmy tu jadąc z Kiszyniowa do Odessy) i widzimy czołg - tym razem działający, najprawdziwszy, ukryty pod wojskowym namiotem z siatki. Dookoła kręcą się żołnierze, spoglądamy na nich z ciekawością. Jakie jest ich zadanie? Mamy tu aż dwa mosty - jeden drogowy, na którym właśnie stoimy, biegnący nad torami oraz drugi - kolejowy, łączący ze sobą drwa brzegi Dniestru. 

Po drugiej stronie torów widzimy już słynną Twierdzę w Benderach - chyba jedyny typowo turystyczny obiekt w mieście, a może i w całym Naddniestrzu. Obiekt jest świeżo po renowacji, a jeśli chciałabym być drobiazgowa i czepialska, mogłabym stwierdzić, że może nawet trochę tu zbyt świeżo, jakby zbyt nowocześnie, brakuje poczucia, że jest się w miejscu historycznym. Ale zasadniczo Benderom należy się podziw, ponieważ cały obiekt odnowiono ze smakiem, nie ma tu tego typowo wschodniego przesytu i kiczu, którego moglibyście się obawiać.

Oglądamy cerkiew, pod którą trwa kolejna ślubna sesja zdjęciowa, choć tym razem miejsce nie budzi we mnie szoku kulturowego. Na dziedzińcu stoi nawet biała kareta - pardon! więc jednak trochę kiczu się znalazło. Ale tylko trochę, obiecuję.

Tymczasem kupujemy bilety i schodzimy do podziemi obejrzeć makietę całego obiektu. Jest też mały sklepik, gdzie kupuję niezbyt powalający magnes (ale przynajmniej jest na pamiątkę), a na koniec wdrapujemy się na niewielki taras widokowy na jednej z wież, z którego możemy podziwiać najbliższą okolicę. Nieopodal Dniestr wije się leniwie wśród pól i zieleni. Szeroka piaszczysta plaża musi przyciągać wielu miejscowych, ale teraz, świeżo po burzy, jest tam zupełnie pusto. Srebrne przęsła mostu kolejowego odbijają się w ciemnej tafli wody i giną wśród drzew na drugim brzegu. Gdy odwracam się w przeciwną stronę, widzę nieco dalej zabudowania przemysłowe, halę z typowymi fabrycznymi okienkami, wysoki komin z rudej cegły i jakiś szarobury kloc z żelbetonu - zapewne budynek administracji. Raczej zaburza to ten idylliczny obrazek, ale to już jest na Wschodzie - miejscami ładnie, ale rzeczywistość skrzeczy tuż za rogiem. Brutalizm w architekturze był tu przecież modny przez kilka dekad, czyż nie?

Kiedy już nacieszyliśmy oczy urokami benderskiej twierdzy, wróciliśmy do stolicy Naddniestrza. Byliśmy raczej zmęczeni ilością wrażeń i kilometrów, które zrobiliśmy dziś pieszo, a warto pamiętać, że przynajmniej połowę tego dystansu pokonywaliśmy w mokrych butach. Czy jest coś bardziej doskwierającego niż mieć morko w bucie, no sami powiedzcie? I jeszcze to żałosne ciamkanie, kiedy człapiecie przez kałuże, zrezygnowani, pogodzeni ze swym przemokniętym losem. A to były całkiem nowe buty!
Trochę się pogubiliśmy w tym Tyraspolu - pytaliśmy przechodniów skąd odjeżdża marszrutka na granicę z Ukrainą i każdy wskazywał nam inny kierunek i w efekcie dreptaliśmy z jednego przystanku na drugi, coraz bardziej poirytowani.
Zupełnie niespodziewanie znaleźliśmy się na głównej ulicy Tyraspola i moim oczom ukazało się coś, co poprawiło trochę moje podróżnicze morale. Więc jednak jest, w środku miasta, przy najszerszej ulicy, na wysokiej kolumnie - towarzysz Lenin, zastygły na wieczność w pół kroku, z elegancko rozwianym płaszczem i dumnie uniesioną głową. Oto był moment, dla którego kupiłam Smienę.
 

Skoro Lenin, to musiał się znaleźć i czołg - otóż istotnie, ciut dalej znaleźliśmy nieodzowny element sowieckiego krajobrazu, czyli pomnik wojenny. Nietypowe jest w nim to, że poświęcony jest dwóm wojnom. Upamiętnia zarówno żołnierzy radzieckich poległych w 1944 roku podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, jak i obrońców Naddniestrza walczących o jego niepodległość w 1992 roku. Czołg, stojący na pochyłym postumencie, przywieziono z Węgier. "Za ojczyznę!" - głosi napis na jego boku. 
"Za ojczyznę!"

Dalej wzdłuż szerokiej arterii znaleźliśmy jeszcze automat z napojami w kształcie imbryka, punkt dla Naddniestrza za oryginalny design.

Nie pamiętam już dokładnie jak i gdzie znaleźliśmy marszrutkę na granicę, ale to nie był bynajmniej koniec naszych przygód. Kiedy wysiedliśmy w Kuczurganie, oddaliśmy karteczki migracyjne (taka pamiątka!), słońce złociło trawy kołyszące się na brzegach Dniestru. 



Kiedy dotarliśmy na drugą stronę mostu, okazało się, że nasza marszrutka do Odessy przed chwilą odjechała; szczęśliwie miała być jeszcze kolejna za pół godziny. Byłam głodna, wychłodzona i zaczynało mnie boleć gardło, głowa i nogi po całym dniu chodzenia, no ale cóż było robić, żaden helikopter po mnie z Odessy raczej nie przyleci. W sklepikach na granicy nie było nic ciepłego na szybko, więc musiałam zadowolić się snickersem i wodą. Wdrapaliśmy się do marszrutki i jechaliśmy, jechaliśmy, znowu dziury i znowu to my wyprzedzający tiry, to tiry wyprzedzające nas na wąskiej, zaniedbanej drodze. Oparłam głowę o szybę i czekałam na znajome widoki odeskich kamienic, pustych straganów Priwoza i skweru przy dworcu kolejowym. Byłam zadowolona, ale bardzo zmęczona.
Hamulce busika zaskrzeczały donośnie i zjechaliśmy na pobocze. Dookoła pola, jakaś stacja benzynowa, rondo i na nim coś co wygląda jak budka strażnicza na kurzej łapce.
- To pan nie jedzie do Odessy?
- No przecież jesteśmy w Odessie - rzucił kierowca, wskazując na znak za szybą.
Szczere pole, już prawie ciemno. Na poboczu faktycznie stał jakiś witacz. Dalej jakieś magazyny, składy budowlane. No cóż, najwyraźniej lepiej nie będzie. Machnęłam ręką na Anię i Radka, wychodzimy, koniec trasy.
Szukamy jakiegoś transportu do centrum, idzie nam umiarkowanie kiepsko. Sprawdzamy ubera, chyba nic nie było, bo zaczęliśmy szukać przystanku. Podobno coś ma przyjechać, więc czekamy. Jestem już w takim stanie, że wszystko mi jedno co przyjedzie. Dobrze, że chcąc nie chcąc poszłam wcześniej w krzaki, bo jechaliśmy tak długo, że chyba bym umarła od nadmiaru płynów w organizmie. Nie wiedziałam, że Odessa jest tak rozległa. Minęło jakieś 40 minut zanim dotarliśmy pod dworzec kolejowy, a nadmienię że ruch w mieście był już znikomy, nocny. Radek i Ania poczekali ze mną jeszcze na mój tramwaj, co było bardzo miłe biorąc pod uwagę fakt, że byli nie mniej zmęczeni ode mnie. Rozklekotana piątka zjawiła się w końcu, kołysząc się sennie na nierównych torach. Drzwi zamknęły się za mną z głośnym huknięciem, a kiedy dotarłam wreszcie do domu Sławy, miałam już gorączkę.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rok 2016, czyli jak to właściwie było z tym Czarnobylem

Nieoczekiwany urok Mołdawii

Po burzy zwykle wychodzi słońce