Przydługi, nudnawy wpis bez tytułu (ale jest dużo obrazków)

Pamiętam, że nie mogłam spać. Było mi gorąco i budziło mnie jasne światło księżyca wpadające przez szybę i wypalające srebrzystobiałe ślady na podłodze. Arek zszedł do Sławy spytać, czy mają coś na gorączkę; kiedy wrócił, w jednej ręce trzymał pyralginę, a w drugiej flaszkę z bimbrem. Nie wiedzieć czemu zielonym. Jako że naddniestrzański Kvint niewiele mi pomógł, wybrałam opcję numer jeden. W gardle miałam takie uczucie, jakbym połknęła szczotkę ryżową.

Świt w końcu nadszedł po długiej nocy, choć nie mogę powiedzieć, żeby przyniósł mi jakąś szczególną ulgę. Pokręciłam się trochę w pościeli, nie wiedząc co robić z dzisiejszym dniem. Słońce było już wysoko i bezlitośnie prażyło. Nie było sensu dusić się w pokoju na poddaszu, więc po raz pierwszy plażowałam ze stanem podgorączkowym. Osobliwe uczucie, muszę przyznać; cały mój organizm dawał mi znać, że coś jest dziwnie nie w porządku, ale w sumie nie wiadomo, co na to poradzić. Leżałam więc pod parasolką i starałam się czuć trochę mniej marnie niż wczoraj. 

Nie było to jakieś bardzo dokuczliwe przeziębienie i z każdym dniem czułam się lepiej; kolejnego wieczoru poszliśmy na rozświetloną kawiarnianymi lampionami Deribasowską spotkać się z Anią i Radkiem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że rok później ruszymy razem na inną wycieczkę. Dwa dni później odprowadziliśmy ich na pociąg Odessa-Lwów, a ze sfatygowanych głośników rozległa się jakaś bardzo stara melodia. Pierwszy raz widziałam pociąg odjeżdżający w akompaniamencie marsza. Był to stary skład, a wagonów miał chyba z siedemnaście. To niesamowite, o ile lepiej (mimo wszystko) rozwinięta jest sieć połączeń kolejowych na wschodzie w porównaniu do tej, którą znam z Polski. Takie wagony sypialne na przykład - zaginiony luksus. Cośtam niby jeszcze jeździ, ale bilety błyskawicznie się wyprzedają, szczególnie jeśli mówimy o sezonie wakacyjnym. W dodatku taniej wychodzi polecieć samolotem niż wykupić kuszetkę w intercity z wiecznie usyfioną, koszmarnie małą toaletą. Ktoś mógłby powiedzieć, że na wschodzie odległości są większe, więc nocne połączenia mają więcej sensu. Ciężko się nie zgodzić z taką logiką, jednak mam świeżo w pamięci mój weekendowy wyjazd na Hel sprzed tygodnia. Pociąg z Łodzi do Gdyni jedzie 6,5 godziny, na Hel - 8,5. Wystarczająco dużo czasu, żeby się przespać i rano być na miejscu zamiast tracić pół dnia na dojazd. Ze Zduńskiej Woli (łódzkie) do Kołobrzegu jedzie się wprawdzie nocą, od 21 do 7 rano, ale nie ma kuszetek. 

Kolejne dni minęły spokojnie, nie działo się w sumie nic wartego opisania. Może z wyjątkiem bardzo, bardzo pysznej soljanki w restauracji Warenicznaja przy dworcu kolejowym. Kto by się spodziewał dobrego jedzenia po knajpie przy dworcu? Ja nie.


Była też Pieska Plaża, którą odkryliśmy na dwa dni przed odjazdem - miejsce bardziej dla lokalsów, choć psów raczej niewiele. Za to fajna skarpa z widokiem i żadnego dudnienia muzyką na całą plażę. Nawet obnośnych handlarzy jakoś niewielu tam było. 


Znalezienie toalety natomiast uznałam za swoisty odwrócony escape-room w wersji ukraińskiej. Wejściówka to jedyne 5 hrywien i nie ma podpowiedzi. Po prostu idziesz we wskazanym kierunku i szukasz - tu strzałka powieszona na drzewie, tam jakieś przypadkowe klamoty, ze dwie łodzie.

 

No dobra, - myślę sobie cokolwiek zniecierpliwiona - ale ja tu nie przyszłam na wystawę rupieci. Rozglądam się bezradnie, idę do przodu. Widzę kawałek betonowego płotu pomalowanego fantazyjnie farbą na biało i żółto. Za tym przęsłem jakaś zardzewiała budka ziejąca ciemnością przez uchylone drzwi. Albo to, albo krzaki przy ruchliwej ścieżce rowerowej, więc odważnie wchodzę - toaleta to właściwie betonowa podłoga z dziurą po środku i rolka papieru przewieszona przez jakiś drut przy ścianie. 

Z pozytywów - wychodząc trafiam prosto na umywalkę stojącą pod ścianą budynku; jest nawet lusterko i mydło w płynie. 


Wieczorami wychodziliśmy na miasto; chodziliśmy po Deribasowskiej, oglądaliśmy migoczące światła portu odbijające się od powierzchni morza; czasami siadaliśmy na ławeczce w Parku Stambulskim, robiliśmy sobie zdjęcia przy fontannie przed pięknym budynkiem opery. Dni były gorące i długie, a wieczory pachniały morzem i nagrzanym za dnia betonem.

Przyszedł jednak czas, żeby ruszyć dalej. Pożegnaliśmy Sławę i Lubę, i Odessę, i Morze Czarne. Melduję pozytywy: nasz pociąg do Lwowa był nowy i działała w nim klimatyzacja. W przedziale trafiliśmy na dwie, około 50-letnie Ukrainki, które całkiem dobrze mówiły po polsku.
- Pojechałyśmy z koleżanką do uzdrowiska. Chciałyśmy się wykąpać w morzu, ale są tam jakieś bakterie i zakazali kąpieli.
Spojrzeliśmy na siebie z Arkiem. Jakie bakterie? Na żadnej z plaż nie widzieliśmy, żeby kogoś przeganiano z wody, nie było też czerwonej flagi ani nic podobnego, co by nas zniechęciło do kąpieli. Poza lodowatą wodą przez pierwsze dwa dni. Wzruszyłam ramionami - nie odstanie się. 


Rozłożyliśmy pościel i kręciliśmy się jeszcze trochę po pociągu, pogadaliśmy z Ukrainkami. W końcu zgasiliśmy światło i leżałam sobie na górnej pryczy, w przyjemnym półmroku słuchając szumu i stukotania pociągu. Sunęliśmy gładko, zatrzymując się z rzadka. Sen przyszedł nagle i tak samo nagle się skończył. Budzik zadzwonił właśnie wtedy, kiedy najlepiej mi się spało - typowe! Miałam wrażenie, że dopiero przed godziną usnęłam. Podniosłam się niechętnie, wiedząc że mamy niewiele czasu na poranną toaletę, przebieranie i pakowanie się, zanim dotrzemy do Lwowa. Prowadnica stukała do przedziałów, budząc pasażerów kończących swoją podróż. Przebieranie się w pociągowych toaletach opanowałam już chyba całkiem nieźle, a wcale nie tak łatwo założyć spodnie na stojąco, kiedy pociąg się buja. Wyszliśmy na peron i kontrolnie zerknęłam na bagaże. Coś mi nie pasowało.
- A gdzie masz ten mały plecak? - spytałam Arka, który wyglądał dziwnie lekko.
- O kurde! - pobiegł z powrotem do wagonu.
Plecak na szczęście leżał nadal w naszym przedziale. Całkiem dobrze, biorąc pod uwagę, że był tam na przykład paszport i aparat. Ludzie niespiesznie opuszczali wagony, tłum gęstniał przy kasach i gniazdkach elektrycznych, taksówkarze nagabywali przechodzących podróżnych u wejścia. Hala, na której znajdowały się perony była zakryta ciemną blachą i pożółkłymi oknami. Niezbyt mi się spodobało, szczególnie jeśli dodać do tego ogólne niewyspanie. Zamarzyłam o tym, by znaleźć się już w jednej z tych lwowskich kawiarni i sączyć aromatyczną kawę przy stoliku.  

Wpakowaliśmy się do zatłoczonego autobusu, który dość sprawnie zawiózł nas na stare miasto. Bez większych problemów znaleźliśmy Old City Hostel i zakwaterowaliśmy się w naszym dwuosobowym pokoju. Całkiem przyjemne miejsce na nocleg - w samym centrum, czysto, tanio, niebrzydko. Może jak komuś się poszczęści to będzie miał nawet balkon z widokiem na Prospekt Swobody i pomnik Tarasa Szewczenki. 



Później zrobiliśmy sobie standardowy Lwów tour - kawa, deser, jakiś obiad, lwowskie croissanty. Wsiedliśmy do czerwonego autobusu dla turystów, ale głównie przysypiałam przez tę krótką noc w pociągu i słońce grzejące przez szybę. Czuję się w obowiązku dodać, że we Lwowie byliśmy już rok wcześniej, więc zaliczyliśmy większość popularnych miejsc, takich jak np. Wzgórze Zamkowe. Tym razem po prostu spacerowaliśmy bez konkretnego planu; pokręciliśmy się po uliczkach starego miasta, posłuchaliśmy ulicznych grajków. Wysłałam zbiorczo pocztówki, które pisałam w różnych momentach podróży. Zapomnieliśmy za to wstąpić na pasaż Krzywa Lipa, gdzie mieści się (a jakże) kilka knajpek. No cóż, następnym razem, bo pewnie kiedyś wrócimy.


Pojechaliśmy na cmentarz Łyczakowski i było tam tak spokojnie, cicho, daleko od miejskiego szumu - nigdy nie sądziłam, że spodoba mi się na jakimkolwiek cmentarzu, ale chyba po prostu potrzebowałam trochę ciszy. Pogoda była w sam raz - słonecznie, ale nie gorąco. Słońce tańczyło na liściach bluszczu oplatającego rzeźby i płyty. Blisko wejścia znajdują się groby Gabrieli Zapolskiej i Marii Konopnickiej. Cmentarz jest naprawdę rozległy i miejscami opanowany przez zieleń - ale mnie to urzekło. Wspinaliśmy się na pagórki, spacerowaliśmy w lekkiej zadumie, ale też odpoczywaliśmy od natłoku bodźców, których doświadczaliśmy nieustannie przez ostatnie kilkanaście dni. 





Byliśmy znużeni. To wyda wam się śmiesznie, ale mieliśmy już dosyć snucia się od knajpki do knajpki, szukania atrakcji, chodzenia, wymyślania, gdzie by się tu podziać. Teraz to brzmi jak tragedie pierwszego świata, i to naprawdę głupie, ale tak właśnie było. Dlatego Arek anulował nasze bilety i zamiast w sobotę wieczorem, mieliśmy jechać do Polski już w piątek. Właściwie od początku proponował, żeby ta wycieczka była nieco krótsza, ale ja nalegałam na maksymalne wykorzystanie mojego urlopu. Byłam spragniona przygód i trochę obawiałam się, że następna podróż nastąpi dopiero w kolejne wakacje. Teraz jednak marzyłam już tylko o tym, by położyć się spać we własnym łóżku, wygłaskać moje koty i bezwstydnie zmarnować cały dzień bujając się na hamaku w ogrodzie. I nie nosić już walizki po żadnych schodach, nie gubić się po ulicach nieznanych miast, nie szukać połączeń, przystanków, atrakcji ani restauracji. Czułam się jak Bilbo Baggins, który przeżył już swoje przygody, a teraz chciałby po prostu wrócić do swojej norki i napić się herbaty z ulubionej szklanki.  


Został nam ostatni dzień - musieliśmy wymeldować się z hostelu, więc pojechaliśmy na dworzec zostawić rzeczy w przechowalni. Następne kilkanaście godzin spędziliśmy włócząc się po różnych miejscach Lwowa - a to przysiedliśmy w parku, gdzie czytałam książkę pod drzewem, to znów poszliśmy do sklepu kupić kawę, alkohol i słodycze z Roshena. Zajrzeliśmy do Tante Sofie (przereklamowany ten ich croissant, gdyby mnie ktoś zapytał) i Rudego Kita (pyszna gorąca czekolada). Chodziliśmy już trochę na siłę, bo i nie było gdzie się podziać - autobus mieliśmy dopiero o 22, więc do tego czasu trzeba było się tułać. Było zauważalnie chłodniej niż w Odessie, lecz nadal słonecznie. Widać limit ulewnych burz wyczerpałam na poprzednich etapach tej podróży (na szczęście). 

Wieczorem stanęliśmy na przystanku, z którego miał odjeżdżać tramwaj do dworca. Staliśmy tam dobrych 20 minut, aż w końcu Arek stwierdził,

- Dobra, chrzanić te tramwaje, chodź na pieszo.  

Więc poszliśmy. Jakieś 10 minut później minęły nas trzy tramwaje - wszystkie jadące na dworzec. Jeden stał na przystanku, pozostałe dwa czekały, później stały na światłach, następnie doganiały pierwszy i znów zbijały się w ten dziwaczny tramwajowy konwój. Stwierdziliśmy, że na nogach będziemy mimo wszystko szybciej - i tak było, nie zmyślam! We Lwowie mieliśmy wątpliwą przyjemność korzystać z najgorzej działającej sieci tramwajowej w naszej skromnej historii. Tramwaje prawie zawsze są spóźnione, a jadą tak niemiłosiernie wolno, że w zasadzie nie opłaca się do nich w ogóle wsiadać. 

Znaleźliśmy nasz autobus i nie mogło się obyć bez problemów. Jako że to kurs międzynarodowy, wszyscy pasażerowie muszą się znajdować na liście - a mnie na niej nie było. Bilety kupował Arek, więc obie miejscówki przypisano jemu, mimo że podawał również moje dane na stronie internetowej. Wot, Wschód, zawsze jakieś zamieszanie - zdążyłam się już przyzwyczaić i po prostu czekałam, aż sobie jakoś z tym poradzą. 

Była już północ, a może nawet później, kiedy autobus wreszcie ruszył. Nie mam pojęcia, czemu staliśmy dwie godziny pod dworcem we Lwowie, ale było to okropnie frustrujące. Starałam się dowiedzieć czegoś od kierowców, ale niechętnie udzielali mi jakichkolwiek informacji. Może ta niechęć wynikała z tego, że mówiłam po rosyjsku, a oni między sobą - po ukraińsku. A może po prostu byli gburowaci, czort z nimi; najważniejsze, że w końcu ruszyliśmy. Było już ciemno, autobus był wypchany po brzegi. Kilka godzin później na przejściu granicznym zauważyłam, że tylko nasze dwa paszporty nie są niebieskie. Staliśmy tam, jak to zwykle na granicy, bezsensownie długo, mimo że przed nami był tylko jeden autobus. Świtało już kiedy przechodziliśmy kontrolę bagażu. Daleko mi było do radości, bo wiedziałam, że jeszcze kolejne kilka godzin jazdy przed nami, ale ulżyło mi, że ta mityczna czarna dziura, jaką jest przejście graniczne, w końcu wypluła nas na drugą stronę. 


Pola, miasteczka, szyldy i lasy przesuwały się za oknem; czasami głowa opadała mi ze zmęczenia i przysypiałam, ale szybko się budziłam. Jakoś nie potrafię spać na siedząco. Część Ukraińców wysiadła w Lublinie, gdzie mieliśmy dłuższy postój. Poszłam do łazienki, trochę się odświeżyłam, a na stacji kupiłam hot doga i kawę. Jakie to niedoceniane: rozumieć wszystkie napisy, płacić swoją walutą, mówić swoim językiem, nie zastanawiać się jak jest "musztarda" po rosyjsku albo jakiego rodzaju jest kawa (męskiego, jeśli ktoś jest ciekawy, podobnie z herbatą). Wpakowałam się z moim śniadaniem mistrzów do autobusu, położyłam ostrożnie kawę na rozkładanym stoliku. Obróciłam się jeszcze, żeby zdjąć polar i to był błąd. Jeden fałszywy ruch i calutka kawa była na moich legginsach, więc do samej Łodzi jechałam z mokrym tyłkiem. Uczucie takie 2/10, nie polecam!

Tata odebrał nas z dworca kaliskiego, a ja nawet nie miałam siły opowiadać. Zastanawiałam się jak miewa się mój Węgielek i czy prześpię teraz całe popołudnie, skoro prawie całą noc nie spałam. Była już chyba 16 kiedy podjechaliśmy pod bramę naszego domu. Westchnęłam z jakimś nostalgicznym uśmiechem.  Jakie to szczęście - pomyślałam, przechodząc przez furtkę, jak tysiące razy wcześniej - że nieważne, jak daleko mnie poniesie i co głupiego mi się przydarzy, to jednak wszystkie drogi ostatecznie prowadzą do domu. 

PS.
Mam wrażenie, że ten wpis jest tak długi i męczący, jak nasza droga powrotna.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rok 2016, czyli jak to właściwie było z tym Czarnobylem

Nieoczekiwany urok Mołdawii

Po burzy zwykle wychodzi słońce