Rok 2016, czyli jak to właściwie było z tym Czarnobylem

 

Chciałabym zabrać was dzisiaj w podróż, od której wszystko się zaczęło. Była ona dla mnie ważna i pierwsza na wiele sposobów: pierwsza samotna wyprawa, pierwszy wyjazd poza granice Polski, pierwszy raz na Wschodzie. Nie pamiętam już, w którym momencie postanowiłam, że pojadę. Był marzec 2016 roku, byłam wtedy na czwartym roku studiów. Zbliżała się okrągła, trzydziesta rocznica awarii w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej i w sieci pojawiały się coraz to nowsze artykuły opisujące tamte wydarzenia. Interesowałam się tym tematem już od roku i muszę przyznać, że pochłonął mnie bez reszty. Tym, co początkowo przykuło moją uwagę, była skala zjawiska; wszak każdy z nas widział kiedyś opuszczoną fabrykę czy inny budynek, ale czy jesteście sobie w stanie wyobrazić opuszczone miasto? Przeglądając zdjęcia i inne materiały dotyczące awarii w Czarnobylu, w naturalny sposób najbardziej poruszył mnie ludzki wymiar tej historii. Tysiące losów od tego momentu miało podzielić się na świat przed 26 kwietnia 1986 roku i na to, co przyszło później. Z każdym kolejnym artykułem, filmem, reportażem odkrywały się przede mną coraz to liczniejsze warstwy składające się na obraz tamtych kwietniowych wydarzeń.

Obszar nieco większy od granic administracyjnych Moskwy wydarty z map dzisiejszej Ukrainy, Białorusi i Rosji. Intrygująca otoczka propagandy, która sczezła razem z całą tą przestrzenią. Miejsce największej katastrofy atomowej i przemysłowej XX wieku, przypadkowo utworzony rezerwat przyrody, post-apokaliptyczny Disneyland, utracone dziedzictwo Polesia, muzeum poprzedniego ustroju, a według niektórych historyków nawet gwóźdź do trumny Związku Radzieckiego – z tak wielu stron można spojrzeć na tę historię, że ciężko było to ogarnąć wyobraźnią. Chciałam zobaczyć wszystko.  

Nie mogę wręcz nie zamieścić wam w tym miejscu znakomitego wiersza Jacka Kaczmarskiego „Stalker”, zatem zamieszczam. Niecierpliwi lub niewrażliwi na piękno poezji mogą sobie przewinąć.

Kogóż to z nas tonący nie wiózł wrak,
Któż z nas zaprzeczyć może – że ułomny?
Kogóż nie łudził oślepiony ptak?
Kogóż w bezludzie nie wiódł pies bezdomny?

A przecież wciąż przyciąga strefa ogrodzona
I ogrodzona – nie bez celu – chcemy wierzyć.
To nie my w Zonie – to nam odebrana Zona
Nam ją niepewnym, ale własnym krokiem mierzyć
Póki nadziei gorycz wreszcie nie pokona.

Dlatego – mimo druty, wieże i strażnice
Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono.
Bezużyteczne, śmieszne posiąść tajemnice
Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć
Nim podmuch jakiś strzepnie chwiejne potylice.

Droga okrężna może być – i oszukańcza,
Może nas wiedzie szalbierz chciwy paru groszy,
Lecz lepsze to, niż śmierć na wapniejących szańcach
U progu granic niewidzialnych i aproszy,
Gdzie ziewa żołnierz – tak podobny do skazańca.

Po zatopionych dawno droga to – dolinach;
Pod płytką wodą – nieczytelne czasu grypsy:
Szlak po ikonach, rękopisach, karabinach
Nad którym wiosło kreśli plusk Apokalipsy;
Nie po nas płacz – i nie po przodkach – płacz po synach.

Więc prawda, którą znaleźć nam – to pusty pokój
Gdzie nagle dzwonią wyłączone telefony?
Serdeczna krew snująca w martwym się potoku,
Bezsilny gniew na obojętność Nieboskłonu
I magia słów, co chronić ma od złych uroków?

Więc prawda, którą znaleźć nam – to stół z kamienia,
Z którego przedmiot modłów spadł – nietknięty dłonią?
W stukocie kół transportu – Aria Beethovena?
Bezdenna toń – a nad bezdenną tonią
Twarz własna – co przegląda się w przestrzeniach?

Z tonących – komu los nie zesłał tratw?
Z ułomnych – zdrowia nie przywrócił – komu?
Gdy oślepiony ptak odnalazł ślad
I pies bezdomny siadł – na progu domu…

Kości zostały rzucone: wypełniłam formularz zgłoszeniowy na stronie Strefy Zero, wpłaciłam zaliczkę i czekałam. W międzyczasie wysłuchałam cierpliwie wszelkich lamentów ze strony rodziny („GDZIE jedziesz?”, „Chyba oszalałaś!”, „Masz chociaż gaz pieprzowy?”) oraz wyrobiłam paszport, w którym na zdjęciu wyszłam tak, że niejeden gopnik by się wystraszył. Wyjazd zaplanowano na 28 marca. Tydzień przed wyjazdem otrzymałam mail organizacyjny, który zawierał między innymi takie oto informacje:

- niezależnie od pogody na ternie Strefy należy mieć na sobie odzież z długim rękawem,

- nie ma potrzeby wyrzucania ubrań i butów po wyprawie,

- nie wolno kłaść na ziemię plecaków ani toreb,

- nie wszystkie toalety będą spełniać standardy, do których jesteście przyzwyczajeni,

- jeśli zapomnisz paszportu, zostawimy cię na granicy z losowym bagażem,

a także moje ulubione:

- proszę nie zabierać do autobusu takich rzeczy jak jajka na twardo :).

W dniu wyjazdu dotarłam do Warszawy dość wcześnie, by przy okazji odwiedzić ciocię Elę. Plotkowałyśmy cały wieczór jedząc bułki zapiekane w serze i było cudownie, a jeden z kotów próbował wejść do mojej walizki.

- Nie spóźnisz się? Masz bilet na metro, trafisz? Pieniądze masz, paszport? – po raz setny dotknęłam kieszeni, w której wyczułam spoczywający bezpiecznie dokument. – Matko, żebyś tam nie zginęła na tej Ukrainie! – zamartwiała się ciocia, żegnając mnie w drzwiach.

Zjechałam jedną z tych śmiesznych wind bez drzwi i wyszłam w chłodny, marcowy wieczór, stukocząc walizką o równiutką kostkę ursynowskiego osiedla. Jeszcze niewiele było widać oznak wiosny; wszystko wokół wydawało się raczej smętne, mokre i uśpione. Ja sama czułam się jak we śnie, z którego bardzo nie chciałam się budzić.

Kiedy wyszłam z metra, na parkingu pod Pałacem Kultury stało już kilkanaście osób z bagażami. Wielu nosiło maskujące, wojskowe ubrania. Stanęłam gdzieś pomiędzy grupkami i poczułam się… obco. Oto ludzie, z którymi spędzę najbliższy tydzień i przeżyję moją wymarzoną przygodę – pomyślałam. Nie znam absolutnie nikogo. Do tej pory skupiałam się głównie na celu tej podróży: spełnię swoje marzenie, zobaczę na własne oczy wszystkie te fascynujące miejsca, będę robić zdjęcia i napawać się atmosferą. Do tego nie jest konieczne niczyje towarzystwo. Nie zrozumcie mnie źle, ja po prostu nie potrafię skupić się na fotografowaniu, jeśli ktokolwiek jest ze mną – ujęcia wtedy są takie jakieś płytkie i byle jakie. Jakby ktoś mnie popędzał, nawet jeśli w rzeczywistości wcale tego nie robi. Myśli wciąż orbitują wokół tej drugiej osoby, przez co nie tworzą wcale dłuższej narracji, lecz rozpraszają się, rozmieniają na drobne. Bardzo mi zależało na tym, żeby doświadczyć tego miejsca z wszelką uwagą, dlatego zdecydowałam, że pojadę sama – i trzeba było iść za ciosem. Starałam się myśleć o celu całej tej cud-wyprawy i nie dać się opanować pesymistycznym wizjom. I być trochę mniej aspołeczna przy okazji.

Wkrótce pojawił się duży autobus, naprawdę spory jak na naszą 24-osobową grupkę. Z tego co pamiętam, udało mi się bez problemu zaanektować dwa miejsca. Okazało się to szczególnie przydatne kilka godzin później, podczas monotonnego oczekiwania na granicy, kiedy zmęczenie wzięło górę nad podróżniczą gorączką i w końcu udało mi się zdrzemnąć.

Tymczasem opuszczaliśmy Warszawę: pomniki, stacje metra i wielkopowierzchniowe reklamy zostawiliśmy za plecami. Przed nami była ciemna noc, droga aż po horyzont i przygoda. Aż westchnęłam z zadowoleniem: otóż stało się, jadę, właśnie teraz! W całym autobusie panowała radosna ekscytacja, wspomagana kilkoma flaszkami różnych trunków, które wędrowały w tę i z powrotem między siedzeniami. Szybko stało się jasne, że niepotrzebnie martwiłam się brakiem znajomości – wspólne zainteresowania i alkohol świetnie sobie radzą z przełamywaniem barier.

Do przejścia granicznego w Dorohusku dotarliśmy późną nocą, natomiast sama granica powitała nas pstrokatymi szyldami kantorów i przydrożnych barów oraz niemiłosiernie długim czasem oczekiwania. Stanęliśmy w kolejce dla autobusów, kierowca zgasił silnik i rozpoczął się najbardziej uciążliwy etap całej tej wyprawy. Przykryłam się rozwiniętym szalem i przysypiałam z głową wygiętą pod bardzo niewygodnym kątem. Od czasu do czasu podnosiłam wzrok, ale monotonia i bezruch tego oczekiwania nużyły, wpędzały w męczący stan półświadomości. Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy potrafią spać w każdych warunkach – jedyne na co stać mój organizm to właśnie taki tryb czuwania. Raz obudziła nas celniczka, zabrała paszporty, spytała czy mamy coś do oclenia i wyszła. Kilka drzemek później wróciła, rozdała paszporty i ponownie wyszła. Po upływie kilku godzin przejechaliśmy kilkaset metrów ziemi niczyjej i znów czekamy – tym razem po stronie ukraińskiej.

Za oknem już świtało, kiedy wszystkie formalności zostały wypełnione i mogliśmy wreszcie ruszyć dalej. Zjechaliśmy przy pierwszej możliwej okazji na plac przed jakimś marketem i stacją benzynową. Przed budynkiem stało dwóch mężczyzn około 50tki, w skóropodobnych, czarnych kurtkach.

– U nich możecie wymienić pieniądze, a w sklepie są karty SIM do telefonów, jeśli potrzebujecie Internetu – rzucił nasz organizator, Paweł, do nieco wymiętej i śpiącej grupy.

Po wielu godzinach spędzonych w zamkniętym autobusie wyjście było otrzeźwiające. Było chłodno, para leciała nam z ust, a niebo przecinały blade promienie wschodzącego słońca. Wokół tego polowego kantoru zrobił się ruch. Był rok 2016, dwa lata po tak zwanej Rewolucji Godności na Majdanie, przez co kurs hrywny poleciał na łeb na szyję: za trzy nasze banknoty otrzymałam kilkanaście tutejszych. Panowie trzymali gotówkę pozwijaną w grube rulony, które po wszystkim schowali do kieszeni kurtek. Żadnych kwitków, podpisów, nie wspominając już o takich fanaberiach jak paragony czy chociażby kursie wymiany. Powiedziano nam, że tu będzie dobry kurs, więc nikt nie zadawał dodatkowych pytań. No dobra – ja nie zadawałam, bo prawdę mówiąc i tak średnio ogarniam cały ten proces, więc można mnie na tym oszwabić jak pięciolatkę w cukierni.

Gdy wszyscy zainteresowani mają już lokalną gotówkę, wracamy do autobusu i ruszamy w dalszą trasę w kierunku Kowla. Droga jest szeroka, niezbyt dziurawa i prosta, jakby ją ktoś narysował linijką. Co rzuciło mi się w oczy po tej stronie granicy, to fakt że było jakoś pusto. O ile tuż przy granicy mijamy jeszcze kilka budynków, to zaledwie kilka kilometrów dalej zabudowania zaczynają stopniowo znikać z krajobrazu i wkraczamy w fantastyczną, niezakłóconą niczym przestrzeń. Przed nami szara nitka asfaltu niknąca gdzieś na horyzoncie, a po bokach jak okiem sięgnąć – tylko pola i drzewa. Jedynie betonowe przystanki z nazwami miejscowości pojawiają się za oknem z zadziwiającą regularnością, jakby odmierzając tę przestrzeń, dzieląc ją na kawałki. Podskakujący na nierównościach autobus od czasu do czasu wyrywa nas z płytkiego snu ostrym szarpnięciem. Krajobraz jest ponury i surowy, jak to zwykle bywa w tym okresie, kiedy zima już odeszła, ale wiosna nie zdążyła jeszcze rozgościć się na dobre.

Nie pamiętam tej drogi zbyt dokładnie, ale pozostało mi w głowie takie wrażenie, że minęło bardzo dużo czasu zanim minęliśmy jakąś większą miejscowość. To mi uświadomiło w bardzo doświadczalny sposób, że Ukraina jest dwa razy większa od Polski. Podczas gdy w Polsce miejscowości były niejako „poprzyklejane” do siebie, jak koraliki nanizane gęsto na nitkach dróg, tutaj było raczej na odwrót. Czuło się przestrzeń i swobodę.

Nigdy wcześniej nie widziałam tylu starych samochodów – mijały nas toporne ciężarówki z grubej blachy z okrągłymi reflektorami, rozklekotane ciągniki wyrzucające w niebo kłęby spalin i poczciwe, wysłużone Łady uginające się ciężko na nierównościach. Chłodny, ale słoneczny poranek budził do życia wioski rozsiane przy trasie. Niskie domy z białej cegły chowały się za drewnianymi lub blaszanymi płotami zakrywającymi szczelnie podwórka. Całkiem częstym widokiem były pobielone pnie drzew – zwyczaj w Polsce już praktycznie zapomniany. Patrzyłam przez szybę na ten nowy, dziwny świat, trochę zamrożony w czasie. Byłam obserwatorem, pogrążyłam się w tym transie i nikt nie zakłócał potoku moich myśli, i było mi z tym tak dobrze, że sama ta droga wydawała się przygodą.

Nie znałam jeszcze wtedy rosyjskiego, a cyrylicę ledwie kojarzyłam ze studiów. Większość napisów była dla mnie zagadką, ale pamiętam swoją dumę, gdy udało mi się odcyfrować napis z butelki wody gazowanej. Mimo nieznajomości języka, nie miałam większych problemów z komunikacją. Czasami udało się dogadać łamanym angielskim (rzadko), czasami migowym, a zazwyczaj – wierzcie lub nie – każdy mówił w swoim języku i też jakoś się udawało. Wtedy jeszcze mało kto mówił po ukraińsku w tych rejonach; Kijów porozumiewał się prawie wyłącznie w języku rosyjskim. Pamiętam, że wydało mi się to wtedy strasznie dziwne: czemu ludzie mieszkający w jednym kraju, nie będąc pod przymusem, decydują się mówić w języku innego kraju zamiast używać swojego? Było to moim pierwszym zaskoczeniem, a na tym Ukraina bynajmniej nie poprzestała.

Są takie zabawne drobiazgi, o których prawdopodobnie nie dowiecie się z przewodników. Wiecie na przykład, że w ukraińskich supermarketach masło leży w zamrażarce? Możecie sobie wyobrazić, ile się naszukałam, zanim to odkryłam. Fakt istotny dla kierowców: na Ukrainie podjeżdżając na stację benzynową najpierw należy zapłacić, a dopiero później można tankować. Telefon na kartę można łatwo doładować przez urządzenia przypominające bankomaty: na ekranie wpisujesz numer telefonu, wkładasz pieniądze i gotowe. Można w ten sposób również opłacić rachunki. Te automaty spotykałam przed wejściami do metra, w przedsionkach sklepów, w przejściach podziemnych i przy kioskach. Trzeba przyznać, że to nieoczekiwanie nowoczesne rozwiązanie. (A może to ja jestem jakimś nieobeznanym wieśniakiem? Haha, usunę to później).

Jadąc w tę stronę jedynie prześlizgnęliśmy się przez Kijów i jego ogromne sypialnie na lewym brzegu Dniepru. Właściwie usiłowałam patrzeć wszędzie na raz. Długie rzędy chruszczowek, czy może breżniewek z zabudowanymi balkonami ciągnęły się po obu stronach szerokich arterii miasta. Nowsze bloki były z kolei bardzo wysokie; niektóre miały po dwadzieścia pięter. Mknęliśmy przez stolicę zaskakująco sprawnie, mijając trolejbusy i zatłoczone żółte marszrutki. Za oknem pojawiały się mniejsze i większe uliczne targowiska, wszystkie pstre, chaotyczne, tłumne i pełne życia. Patrzyłam na szkielety niedokończonych mnogoetażek, zastanawiając się nad ich urwanym losem. Kijów zrzucał z siebie resztki śniegu zalegające na brzegach Dniepru, wyłaniał się z zimowej szarugi, nieśmiało rozchylał pąki krzewów w parkach, powoli przygotowując się do wiosny. Ze wszechobecnych banerów atakował nasze oczy rozszalały kapitalizm, jak gdyby chciał nadrobić ten czas, kiedy nie mógł znaleźć żadnej dziury w żelaznej kurtynie. Na wysokiej kolumnie pyszniło się żółte, makdonaldowe "M", reklamy kusiły najnowszym modelem IPhone'a, ekstrawaganckie salony z samochodami wyrastały bo obu stronach drogi jak grzyby po deszczu.


Dniepr

Kolory ukraińskiej flagi czają się wszędzie ;)

Wkrótce jednak cały kijowski blichtr został gdzieś z tyłu, a my wyjechaliśmy na szeroką dwupasmówkę w stronę Czernihowa. Z początku po obu stronach drogi mijaliśmy parterowe wiejskie domki z werandami o małych okienkach. Jednak im bardziej oddalaliśmy się od Kijowa, tym krajobraz bardziej pustoszał i z każdym kilometrem odległości między miejscowościami stawały się coraz większe. Niekiedy nawet las rozpierzchał się, rzedł, aż w końcu znikał zupełnie, ustępując wdzierającej się w przestrzeń pustce. Stąd do oficjalnych granic Zony było jeszcze daleko, ale w tym skąpym krajobrazie czułam jej przedsmak. Wylewała się ze swoich granic jak woda z wypełnionej po brzegi szklanki. Tereny, które miały pecha przylegać do 30 kilometrowej Strefy Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej wciąż należą do najrzadziej zaludnionych w całej Ukrainie.

Trzydzieści lat temu nie było tego miasta – pomyślałam sobie kilka godzin później, leżąc w łóżku naszego hotelu w Sławutyczu. Jest to najmłodsze miasto Ukrainy i zarazem ostatnie, które powstało za czasów sowieckich. Budowało je osiem republik Kraju Rad: Rosja, Ukraina, Litwa, Łotwa, Estonia, Armenia, Azerbejdżan oraz Gruzja. Powstało trzynaście kwartałów, a każdy z nich wyróżnia się charakterystyczną dla danego regionu architekturą. I tak kwartał erewański zachwycić może pięknymi zdobieniami i fasadami z różowego granitu, w tallińskim zaś znajdziemy obudowane drewnianą elewacją domki jednorodzinne – co samo w sobie jest bardzo nietypowym zjawiskiem, bo rząd radziecki zwykle niechętnie odnosił się do kwestii prywatnej własności. Jak większość radzieckich miast, Sławutycz ma przestronny plac w centrum, z którym chyba nikt nie wie co zrobić w czasach, w których pochód pierwszomajowy i Dzień Pobiedy nie grają już pierwszych skrzypiec. W pobliskim parku wysokie sosny niczym strażniczki czuwają nad pomnikiem pierwszych ofiar katastrofy czarnobylskiej. Co roku 26 kwietnia pomnik pokrywają cienkie cerkiewne świeczki i – wciąż jeszcze po radziecku – czerwone goździki. Populacja miasta zauważalnie spadła po 2000r., co jest związane z redukcją personelu po wyłączeniu z eksploatacji ostatniego z bloków Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Od tego czasu Sławutycz powoli wymiera, jakby nieuchronnie dzieląc fatalny los swojej poprzedniczki.

Nasza grupa na głównym placu Sławutycza.

Trzeba jednak przyznać, że hotel mają zupełnie na poziomie. Po prawie dwudziestu godzinach spędzonych w autobusie z przyjemnością rozciągam się na wygodnym łóżku, otulona świeżą pościelą. „A jutro – zdążyłam jeszcze pomyśleć zanim sen wkradł mi się pod powieki – jutro zobaczę to drugie miasto.”

Komentarze

  1. Dałem się wciągnąć i czekam na kolejne etapy podróży. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dałem się wciągnąć i czekam na kolejne etapy podróży. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo lubię czytać Twoje teksty. Twój styl, narracja i przepiękne fotografie wciągają odbiorcę i pozwalają chociaż minimalnie przeżywać Twoje przygody. Nadal uważam, że powinnaś znalesc wydawcę dla Twojej twórczości. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nieoczekiwany urok Mołdawii

Po burzy zwykle wychodzi słońce